Momentami może zalecieć trochę herezją, momentami mogę wydać się nawiedzony i pomyślicie sobie, że zaraz zapukam do waszych drzwi z pytaniem „czy chcą państwo porozmawiać o sporcie?”, momentami może jednak pomyślicie „może i ma rację”. Tylko te wszystkie punkty zostaną spełnione, pod jednym warunkiem – jeżeli to przeczytacie i zastanowicie się ile jeszcze pozostało sportu w sporcie.
Afery z ostatnich tygodni upewniły mnie, że sport jako rywalizacja dla przyjemności –przynajmniej na poziomie wyczynowym- umarł już dawno. Niestety udało mi się zauważyć, że i poziom amatorski zaczyna gnić i to w zastraszającym tempie. Przykłady? Proszę bardzo! W niedzielę rozgrywany był turniej organizowany przez Akademię Tomasza Hajty, fajnie popatrzeć jak dzieci, które są niewiele większe od piłki, z dużym zaangażowaniem walczą o każdy centymetr boiska. Tylko niestety, to co powinno być dla nich zabawą, było śmiertelnie poważną rozgrywką. Niestety każdy chciał być Neymarem, Di Marią, Ronaldo czy Hazardem, niestety brali z nich negatywny przykład i kładli się na ziemię i grymasem bólu na twarzy przy każdym starciu z rywalem. Smutne to, że wraz z erą wymuskanych orlików wyrosło pokolenie wymuskanych dzieci, dla których ważniejsze jest jakie masz korki niż to jak grasz. Nie ma mowy o frajdzie z gry, liczy się szpan, lans i wygrana. Drugą sprawą, która rzucała się w oczy było podejście rodziców. Na początku byłem zauroczony dopingiem jaki serwowali swoim pociechom, niestety tylko do czasu. Po przegranym meczu jeden z rodziców podszedł do płaczącego syna i dość ostrym tonem oświadczył, że to on przegrał mecz i jego drużyna nie ma już szans na zwycięstwo w całym turnieju. Nigdy nie byłem jakiś czuły i ckliwy, ale ta scena wywołała we mnie autentyczną złość i utwierdziła, że ten pseudo rodzic przez syna realizuje swoje niespełnione marzenia z dzieciństwa. Gdzie tu miejsce na sport? Na przyjemność? Na poziomie amatorskim frajda z gry zeszła chyba gdzieś na 3-4 plan, a wyprzedziły ja nowe korki, boiskowy szpan i rodzicielski przymus.
Skoro już jesteśmy przy rodzicach, upadł mit o tym, że Mourinho to taki „ojciec” dla piłkarzy, że każdy płacze po jego odejściu. Serio? W Madrycie płakali, ale ze szczęścia. W ostatnim czasie prasa podała, iż „Mou” miał zwracać się do swoich zawodników per synowie kobiet lekkiego obyczaju. No jeżeli ktoś ma takiego „ojca” to chyba już dość głęboka patologia. Swoją drogą co to za ojciec, który kazał swojemu malutkiemu –jeszcze wtedy- łysiutkiemu Pepe polować na nogi Messiego, aby ten miał jak najbardziej ograniczone pole gry. Obecnie ten wyrodny „ojciec” próbuje wrócić na medialne szczyty w Londynie, ale jakoś jego wypowiedzi o straconej szansie na tytuł nie robią na nikim wrażenia. Tutaj przypadkiem też jest przykład upadku sportu, wiem, że to wszystko prowokacja, ale te słowa mimo wszystko łamią zasadę walki do samego końca.
Kolejny przykład na to, że sportu w sporcie z dnia na dzień mniej, jest cały cykl afer związanych z Barceloną. Zaczęło się od nader częstych wizyt komisji antydopingowej, później sławna już Neymargate, a teraz sprawa z transferami juniorów. Z Jednej strony to dziwne, że chce się pognębić tak szczytną ideę jaką jest La Masia, bo to więcej niż szkółka. Ona wychowuje i uczy ludzi, dopiero później sportowców. Działała na takich zasadach od 35 lat i dopiero kilka lat temu zaczęło to komuś przeszkadzać. No dobra skoro przeszkadzało trzeba było się dopasować i to chciał zrobić prezydent Laporta. Jego projekt budowy sieci szkółek Barcy działających na zasadach La Masii wydawał się idealnym rozwiązaniem wobec nowych przepisów FIFA. Jednak ster przejął Sandro Rosell, który chciał koniecznie pokazać jaki on jest wielki i odciął się zupełnie od poprzednika. Wymiana składu zarządu,
sztabu szkoleniowego, usunięcie prezydenta honorowego i w końcu zamknięcie projektu szkółek i kontynuowanie obecnej polityki. Ówczesny v-ce prezydent Bartomeu dostawał sygnały od FIFA, że zostało wszczęte postępowanie, a mimo to nic nie zrobił z tym fantem. Teraz za durne decyzje administracyjne cierpi drużyna i kibice. Sport przegrał ludzką głupotą. To wszystko pokazuje jak dramatyczna jest sytuacja rywalizacji na poziomie wyczynowym. Nie jest tak jak w amatorce, 3-4 plan, tutaj sport leży nawet nie za kulisami, tylko w garderobie między rekwizytami i jest wyciągany na największe święta.
Kolejny smutny przykład na ostatnie tchnienie ducha sportu mieliśmy już na własnym podwórku. Nie chcę po raz setny opisywać i rozwodzić się szczegółowo nad zachowaniem Jerzego Janowicza. Pokazał brak klasy i obycia w świecie mediów. Chciałem bardziej skupić się na tym, że jest to przykład nieumiejętności znoszenia porażek. Nikt nigdy nie wygrywa cały czas, każdy odnosi mniejsze lub większe porażki i sprawia tym samym mniejszy lub większy zawód swoim fanom. Jerzy zawiódł. Postawił sobie cel i go nie wykonał, a następnie miał pretensje do dziennikarzy, że oddychają tym samym powietrzem co wielki pan tenisista. W jego wypowiedzi nie było w sumie nic mądrego, zamiast posypać głowę popiołem i jeszcze mocniej trenować, chciał się wyżyć na dziennikarzach. Jest młody, więc jak mówi mądrość ludowa – może dojdzie jeszcze do swojego rozumu.
Dzieci z turnieju, Barcelona, Janowicz czy Mourinho, na pozór bardzo odległe instytucje i osoby, a jednak coś je łączy, nędzny obraz umierającej rywalizacji i skupiania się na rzeczach mniej istotnych. Może i w sporcie potrzebne jest coś na kształt Biblijnego potopu, aby wszystko zacząć od początku, bez pieniędzy szejków na rynku transferowym i kupowaniu zawodników drożej niż całe przedsiębiorstwa, bez płaczu nad lekkim zadrapaniem, ale z grą nawet z pozdzieranymi kolanami, bez fałszywych „tatusiów” i płaczliwych sportowców. Ale kto przyjmie rolę Noe? Szkoda, że to tylko utopijna wizja szaleńca, który chciałby zobaczyć jeszcze trochę sportu w sporcie.
/Piotrek Baleja/