Irlandia – Szwecja. Mecz o dwóch obliczach

Do przerwy najnudniejszy mecz na tych mistrzostwach. Po zmianie stron emocji było już zdecydowanie więcej, padły bramki, a co najważniejsze był to chyba jedyny pojedynek na tym turnieju, w którym żadna ze stron nie przeważała przez 90 minut. To też jednak trochę świadczy o poziomie obu drużyn.

Przed tym spotkaniem najwięcej mówiło się nie o Zlatanie Ibrahimoviciu, a o zgubionej fladze Szwecji. Wielkie płótno towarzyszy kibicom na każdej wielkiej imprezie od 2005 roku, a tymczasem jedna z firm transportowych zapodziała to cacko, co wywołało wielką panikę w całej ojczyźnie Ikei. W Polsce głosy były podzielone, ale nie sposób było zapomnieć o świetnej postawie Irlandii w eliminacjach, która nie przegrała przecież nawet z mistrzami świata.

No dobra, ale o Zlatanie jednak trochę się mówiło, bo kto mógłby realnie wziąć ciężar gry w takim spotkaniu jeśli nie „Ibra”? Ale co ten biedny Ibrahimović mógł zrobić w momencie, gdy jego koledzy wymyślili, że będą grać ciągle długą lagę do przodu. Jeszcze żeby te wszystkie długie podania były chociaż trochę celne to może któreś w końcu dotarłoby do adresta, a tu rugby i jak mawiał klasyk „siła razy gwałt”.

Ale żeby nie było, że wyżywamy się tylko na Szwedach. Irlandczycy w pierwszej odsłonie wcale nie byli lepsi i starali się prezentować futbol iście wyspiarski, tyle że z lat 70-tych. Szczerze mówiąc można było mieć tego dość i momentami już chciało się wziąć pilota i włączyć inny kanał, rozwiązywać sudoku, albo pogrzebać w majtkach jak słynny trener. W końcu przebudziliśmy się po jakimś absurdalnym, ale dobrym strzale Hendricka, który trafił w poprzeczkę. Zresztą na tyle właśnie eliminacyjny rywal Polski zasłużył. Waleczność i kilka składnych akcji to za mało.

Zgadzamy się z Jakubem Olkiewiczem, ale jednocześnie musimy odgonić, przynajmniej na kilka dni, takie myśli, bo w drugiej połowie dało się ten mecz oglądać bez bólu zębów. Przede wszystkim dlatego, że Szwedzi znów nie wyszli z tunelu, a Irlandczycy pokazali piłkarskie jaja. Ten obrazek jest bardzo prawdziwy.

Ale tylko do utraty bramki, bo potem „Trzy Korony” w końcu zaczęły biegać i długimi momentami potrafiły zepchnąć przeciwników do obrony. Koniec końców wreszcie zrobiło się dobre widowisko. Głównie podziękujmy jednak za to Wesowi Hoolahanowi, który cudowną bramką ożywił ten nudny jak… mecz. Jeżeli za kilka lat ktoś będzie w ogóle coś pamiętał z tej potyczki to właśnie to!

Gracze w żółtych w końcu dopięli jednak swego (trudno powiedzieć dlaczego), Irlandczycy wpadli w drobne tarapaty, błąd przy dośrodkowaniu Ibrahimovicia i byliśmy świadkami pierwszego samobója na tym spotkaniu. Autorem Clark, który może się pochwalić, że strzelił bramkę po podaniu samego Zlatana! Czy Szwedzi zasłużyli na tego gola? Chyba tak, choć na pewno lepsza była Irlandia. Niemniej jednak za często dawała się w zbyt łatwy sposób ogrywać i za bardzo skupiała się tylko na samym „Ibrze” przez co robiło się miejsce dla innych graczy drugiej linii.

Ale skończmy już zachwycać się tym starciem, bo w sumie nie ma nad czym. Najlepszą puentę tego spotkania przygotowała Opta. Trochę biegania, kilka składnych akcji i dwa gole – tyle.