Kanonierów punkt zwrotny

Niedzielny triumf ekipy Arsenalu w finale najstarszych rozgrywek piłkarskich świata, w świątyni angielskiego futbolu może być czymś więcej, niż tylko symbolicznym końcem epoki pucharowej posuchy. Do umiejętności czysto piłkarskich, których zawodnikom Kanonierów nikt nie odbierał, będzie można dorzucić zwycięską mentalność, którą narastające z roku na rok pucharowe kompleksy tak bardzo nadwyrężyły. Trafienie Aarona Ramsey’a może wreszcie zrzucić z pleców piłkarzy Arsenalu olbrzymi ciężar, który pętał ich nogi w kluczowych momentach ubiegłorocznych sezonów.

Ostatnie dziewięć lat w wykonaniu ekipy Arsene’a Wengera, to synonim frajerstwa. Arsenal potrafił dochodzić do finałów angielskich rozgrywek, liderować przez większą część sezonu w tabeli Premier League, a mimo to regularnie kończyć sezon z pustymi rękoma. Najbardziej wymowne niech będą przykłady. W sezonie 2010/11, jeszcze w marcu Arsenal miał szansę nawet na potrójną koronę, ale po pucharowych porażkach z Barceloną (gdy na Camp Nou nie oddali żadnego celnego strzału), Manchesterem United i kilku ligowych wpadkach, w zaledwie kilkanaście dni odpadli z każdego frontu. Wszystko poprzedził jeszcze blamaż w finale rozgrywek Carling Cup ze spadkowiczem z Birmingham, i sezon marzeń okazał się być sezonem koszmarów. W kolejnych latach Arsenal miał w zwyczaju odpadać z krajowych rozgrywek w rywalizacji z ekipami pokroju Bradford, a dwumecze fazy pucharowej Champions League przegrywać już w pierwszych spotkaniach. To podopieczni Arsene’a Wengera potrafili prowadzić na St. James Park do przerwy w rozmiarach 4-0, by ostatecznie meczu nie wygrać. Barierą nie do osiągnięcia okazywała się dla Arsenalu walka o mistrzostwo Premier League oraz awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.

Ten sezon wydawał się nie być pod żadnym względem inny. Choć Arsenal na fotelu lidera angielskiej Premier League spędził najwięcej dni spośród wszystkich zespołów, to do końca rozgrywek musiał drżeć o zachowanie czwartej pozycji na mecie. W Champions League i Capital One Cup popularni Kanonierzy musieli uznać wyższość kolejno Bayernu Monachium i Chelsea. Podobnie zatem miało być w FA Cup, lecz po zwycięstwach nad oboma klubami z Liverpoolu, okazało się, że w rozgrywkach nie pozostał już żaden zespół z potencjałem większym od londyńczyków. Mimo to półfinałowa rywalizacja z drugoligowcem z Wigan rozstrzygnęła się dopiero po serii rzutów karnych, a finałowe starcie z niżej notowanym Hull City wcale nie musiało być spacerkiem, mając w pamięci pamiętny blamaż Arsenalu w pojedynku z Birmingham.

Tak długo wyczekiwane trofeum wydawało się więc być coraz bliżej zakurzonej gabloty Arsenalu. Po ośmiu zaledwie minutach finałowego meczu okazało się jednak, że ironiczna witryna sincearsenallastwonatrophy.co.uk wcale nie będzie musiała zerować liczników. Na Wembley zobaczyliśmy bowiem legendarny już Arsenal nieudolności. Beniaminek Premier League, bez swoich najlepszych napastników wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, a bojaźliwy Arsenal, po raz kolejny wydawał się zostać w szatni. Po ośmiu minutach Kanonierzy przegrywali już dwiema bramkami i wiele wskazywało na to, że historia po raz kolejny zatoczy koło. W dalszej części meczu zobaczyliśmy już jednak Arsenal, który wreszcie chciał i nie bał się otworzyć obrośniętej już legendą klubowej gabloty trofeów. Niesamowity napór na bramkę Allana McGregora przyniósł skutek w 109′ minucie gry, gdy Aaron Ramsey wyprowadził swój zespół na prowadzenie, a Arsenal już zwycięstwa wydrzeć sobie nie dał.

Ot zwykłe trofeum, mogliby powiedzieć fani możnych angielskiej piłki. Przez wzgląd na czas oczekiwania i przebieg finałowego meczu, ten puchar ma dla całej społeczności klubu z Emirates niewymowne znaczenie. Choć Kanonierzy wygrywali już trofea większe i w stylu nieporównywalnie lepszym, to heroiczny triumf w FA Cup jest po prostu dla Arsenalu końcem epoki upokorzeń i piłkarskich kompleksów. Dziś Kanonierzy wreszcie będą mogli stanąć do walki o czołowe trofea europejskiego futbolu. O ile piłkarsko zawodnikom Arsenalu nie można było niczego odmówić, to mentalnie nie byli oni w stanie stoczyć boju o żaden puchar.

O ewentualne sukcesy ma być o tyle łatwiej, że jak donoszą angielskie media, Arsene Wenger dostanie od władz klubu kwotę 100 milionów funtów na transferowe szaleństwo. O ile w dobie dzisiejszego futbolu, kwota ta nie robi już tak kolosalnego wrażenia, ponieważ podobnymi pieniędzmi dysponują co roku trenerzy Realu Madryt, PSG czy Chelsea, to w przypadku Wengera jest to atut o wiele większy. Jeśli bowiem Francuz potrafił ściągać do klubu materiał na piłkarzy wybitnych za kwoty stosunkowo niewielkie, to wydaje się, że taką fortunę będzie musiał spożytkować w sposób należyty.

I wystarczy spojrzeć na listę transferowych celów Wengera. Mario Mandzukic oraz Karim Benzema – napastnicy topowi, a w swoich klubach mimo wszystko niedoceniani. To oni mają zastąpić w linii ataku chimerycznego Olivera Giroud. Drugą linię Arsenalu mieliby z kolei wzmocnić Lars Bender z Bayeru Leverkusen lub też pomocnik Southampton – Morgan Schneiderlin. Wakat na prawej stronie obrony miałby zapełnić ktoś z trójki: Calum Chambers, Serge Aurier, Micach Richards. I o ile w futbolu nie istnieje pojęcie pewnej inwestycji, to cele transferowe Arsenalu wydają się po prostu realnymi wzmocnieniami. Każdy z tych piłkarzy zdążył już udowodnić swoją jakość, a ich wartości transferowe są w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem.

Wiele więc wskazuje na to, że przed chłopcami Wengera udany czas. Choć z podbojem Europy czy dominacją angielskiej Premier League będzie jeszcze trzeba poczekać, to ostatnie dni w obozie Arsenalu pozwalają wierzyć w realną walkę o trofea. Dotychczasowi zawodnicy Kanonierów, wzbogaceni o wolne umysły, a także realne wzmocnienia, o jakich donoszą nam angielskie media są bowiem optymistycznym akcentem przed kolejnym sezonem.

Komentarze

komentarzy