Czasy, w których ludzi z „dziarą” momentalnie klasyfikowano jako kryminalistów i osoby z ciemną przeszłością, minęły raczej bezpowrotnie. Stereotypy odeszły w kąt, a mniejsze bądź większe ozdoby na ciele ma naprawdę kolosalna grupa ludzi. Opinia pt.: „nie chcę tatuażu, bo to wstyd”, zmieniła się o 180 stopni. W ostatnich latach to raczej coś w stylu: „każdy ma, ja też chcę!”.
Nie inaczej jest w świecie piłki, w którym coraz łatwiej wymienić z pamięci 20 zawodników z tatuażem, niż tylu samych bez niego. Jedni robią je po odkryciu w sobie duszy artysty, inni uwieczniają na swoim ciele wyjątkowe wydarzenia, daty, osoby… Do wyboru, do koloru. Czy robienie tatuaży w świecie tak przez nie opanowanym wciąż jest „cool”?
Swoją opinię na ten temat wyraził Kevin-Prince Boateng, od lata zawodnik Fiorentiny. Były reprezentant Ghany znany był w przeszłości z dość luźnego podejścia do gry w piłkę i życia ogółem, nie dziwi więc, że także i on przyozdobił swoje ciało najróżniejszymi tatuażami. Naliczono ich 30, przy każdym starano się nawet o opisanie ich znaczenia. Mogłoby się więc wydawać, że 32-latek nosi je z dumą.
Jego ostatnie słowa wskazują jednak na coś innego, przy okazji jak bumerang przywołując ostrzeżenia większości mam, w stylu: „zobaczysz, na starość będziesz żałował!”. – Gdybym mógł cofnąć czas, to bym sobie nie robił tatuaży. Dzisiaj jesteś fajniejszy i ładniejszy, gdy ich nie masz, bo ma je praktycznie każdy. Nawet ostatnio rozmawiałem o tym z żoną, że chciałbym nie mieć żadnego – stwierdził Boateng.
Jak widać trend zaczął się odwracać, a zawodnicy (jak np. Ross Barkley) decydują się nawet na usuwanie swoich „dziar”. George Clooney zapytany kiedyś dlaczego nie ma żadnego tatuażu, odparł: „A jaki jest sens oklejania Ferrari?” Cóż, chyba coraz modniejsze znów będzie pozostanie „czystym” lub ewentualnie stawianie na małe, symboliczne tatuaże.