Chelsea Londyn w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, całkowicie zasłużenie. Jeżeli martwiliście się o honor angielskiej piłki, możecie być spokojni. Niebieska armia po raz kolejny postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wszyscy zachwycają się Bayernem i Realem Madryt – okej, mają prawo. Ja mam prawo twierdzić, że „The Blues” są takim samym faworytem tegorocznej edycji, co wyżej wymienieni. Zresztą, dwa lata temu było dokładnie tak samo.
Nie mierzcie siły zespołu po zawodnikach pierwszej jedenastki – lepiej spojrzeć na ławkę rezerwowych. No to jedziemy: Demba Ba, Torres, Schurrle, John Obi Mikel, David Luiz… Taki zestaw musi robić wrażenie. Sytuację kadrową CFC najlepiej oddają dwie sytuacje:
- W środku pomocy Mourinho przewiduje dwa miejsca. Dziś zajęli je Lampard z Ramiresem. Wspomniani Luiz i Obi Mikel usiedli na ławce, a poza kadrą znalazł się regularnie grający w Premier League Nemanja Matić (nie może grać dla „The Blues” w tej edycji Ligi Mistrzów).
- Na „dziewiątce” wychodzi podstarzały Eto’o i w swojej pierwszej akcji strzela bramkę. W kolejnej wyprzedza całą obronę gości, zupełnie jakby znów miał nie 32 lecz 20 lat. Mourinho może żartować ze swojego napastnika do woli, tymczasem Eto’o jest jak butelka dobrego alkoholu – nie przeterminuje się zbyt szybko. Popisy Kameruńczyka z ławki oglądają „El Nino” i Ba, a Lukaku mecz obserwuje w telewizji. Jutro trening Evertonu…
Słowem: bogactwo. Ale potencjał zawsze pozostanie tylko potencjałem, sztuką jest go wykorzystać. Kłania się więc Jose Mourinho: jego Chelsea to Chelsea solidna, poukładana, skuteczna, ale i potrafiąca zaczarować. Fabio Capello stwierdził kiedyś, że nie ma dobrych trenerów – są tylko tacy, którzy potrafią we właściwym czasie objąć właściwe zespoły. Niezłe, autoironiczne i ciekawe stwierdzenie, tyle, że… „The Special One” zdaje się przeczyć tej teorii. Piętno, jakie odciska na każdym prowadzonym przez siebie teamie jest aż nadto widoczne. To drużynom prowadzonym przez Jose częściej niż innym zdarza się rozgrywać mecze podobne do dzisiejszego.
Liczba błędów, jakie Londyńczycy popełnili dziś w obronie jest równa zeru. Sposób rozgrywania piłki? Utylitaryzm w czystej postaci, prostymi środkami do sukcesu. Galatasaray to przecież mocna drużyna, a dziś? Dziś, jakby to powiedział mój były trener: „sztycha nie zrobili”. Powiecie pewnie, że niepotrzebnie zachwycam się zupełnie zwyczajną grą, ale przecież o to właśnie w piłce chodzi: nakreślasz sobie pewien plan działania, realizujesz go od początku do końca i jako zwycięzca schodzisz do szatni. Żaden trener przed meczem nie myśli o wygranej 3-2. O klasycznym 2-0 marzą wszyscy.
Osobny akapit należy się Ivanoviciowi. Nie wiem czy w karierze serbskiego obrońcy zdarzył się jakiś moment przełomowy, czy może solidnie, sezon po sezonie ulepszał swoje boiskowe kompetencje. W każdym razie efekt jest taki, że na dzień dzisiejszy Branislav to jeden z najlepszych prawych obrońców na świecie, a przecież w przeszłości częściej występował jako stoper. W czołowych europejskich klubach próżno szukać bocznych defensorów, którzy mierzą 188 centymetrów wzrostu, tymczasem „Iva” jak gdyby nigdy nic biega wzdłuż linii bocznej, w tą i z powrotem, a co najlepsze ma doskonałe wyczucie w ataku pozycyjnym: nie oddaje bezsensownych wrzutek w pole karne, rzadko gubi piłkę, niekiedy dorzuci bonus w postaci soczystego strzału z dystansu.
Cóż, nie ma sensu klecić szerszych podsumowań. W sobotę na Stamford przyjeżdża Arsenal – derby Londynu, nie dość, że niemniej ważne od dzisiejszego meczu, będą okazją na zmazanie plamy po ostatniej porażce z Aston Villą. Dzisiejsze zadanie po prostu zostało wykonane.
/Maciek Jarosz/