Kolejna afera z Legią w roli głównej, ale tym razem nie ona zawiniła

wandzel

Ciężkie życie mają ostatnio fani Legii Warszawa. Najpierw było zgrzytanie zębami w trakcie oglądania swojej drużyny pod wodzą Besnika Hasiego, później rozczarowanie blamażem z Borussią Dortmund i wstyd za wybryki pseudokibiców na trybunach, a teraz konieczność odpierania zarzutów sympatyków innych drużyn o wspomaganie stołecznego zespołu przez rodzimych sędziów. Krótko mówiąc: jak nie urok, to… przemarsz wojska.

Dalecy jesteśmy od posądzania któregokolwiek z arbitrów o stronniczość i faworyzowanie mistrzów Polski, wierząc, że ich pomyłki biorą się tylko i wyłącznie z faktu, iż są oni jedynie (aż?) ludźmi, a wiadomo, że akurat – jak mawiał Seneka – błądzić jest rzeczą ludzką, więc co jakiś czas gwiżdżą nie tak, jak powinni. I to nie tylko w meczach Wojskowych, ale wszystkich innych drużyn. Wiadomo – trudno jest utrzymać maksymalną koncentrację przez 90 minut gry i nie pomylić się ani razu. Szymon Marciniak i jego ekipa, choć coraz bardziej obyta w Europie i znacznie lepiej radząca sobie ze stresem niż pozostali polscy sędziowie, też może zatem czasami kogoś (niechcący) skrzywdzić.

Tak było w sobotę, kiedy do Warszawy zawitał Lech i stracił jeden punkt przez błąd sędziego liniowego, który nie zauważył dwumetrowego spalonego, a jego decyzji nie skorygował Marciniak. Cóż, zdarza się i dopóki w futbolu nie zostanie wprowadzony challenge, dopóty takie sytuacje będą miały miejsce. Doskonale wie o tym choćby trener Kolejorza, Nenad Bjelica, o czym mówił w niedzielę w „Cafe Futbol”, dodając przy tym, że polscy arbitrzy są i tak lepsi niż np. ci z Austrii.

Kibice Legii nie powinni zatem obrywać za to, że ktoś zagwizdał w spornej sytuacji na ich korzyść, ponieważ wiadomo, że akurat nie od nich to zależało. Szkoda tylko, że pewne osoby, które winny przede wszystkim wykazywać się obiektywizmem, na własne życzenie ściągają na siebie kłopoty, a przy okazji podsycają wrogość sympatyków innych klubów względem mistrzów Polski. Teorie spiskowe mówiące o chodach Legii w strukturach PZPN przybrały na sile przez niefrasobliwe zachowanie Jana Sucheckiego, który pełnił funkcję delegata  piłkarskiej centrali podczas sobotniego opisywanego pojedynku.

Na Twitterze rozpętała się prawdziwa burza po tym, jak światło dzienne ujrzała fotografia przedstawiająca Suchockiego w objęciach współwłaściciela Legii Macieja Wandzela. Obaj panowie szczerze uśmiechają się do obiektywu, wykonując przy tym gest „eLKi”. Mniejsza z tym, że osoba z lewej układa dwa palce w charakterystyczny sposób nie tą ręką, którą powinna. Ważne, że zdjęcie poszło w obieg i wywołało mnóstwo kontrowersji.

Antyfani Legii już zdążyli zawyrokować, że uznanie gola Kaspera Hamalainena „załatwił” gospodarzom Suchecki. Sam „oskarżony” przyznał jednak, że na jego facebookowym profilu można znaleźć zdjęcia z innych stadionów, na których bywał w roli delegata PZPN, więc dlaczego miałby nie zrobić sobie fotki przy Łazienkowskiej? Rzeczywiście nic w tym złego by nie było, gdyby przy tym nie wykonywał gestów, które mu nie przystoją. A tak, smród pozostał i to bardzo duży.

boniek
Zbigniew Boniek w otoczeniu m.in. osoby bardzo podobnej do Jana Sucheckiego (pierwsza z prawej).

Tym bardziej, że niektórzy użytkownicy Twittera poszli jeszcze dalej i znaleźli zdjęcie „Sucheckiego” w towarzystwie Zbigniewa Bońka, co oczywiście miałoby – według niektórych – znaczyć, że także prezes PZPN kibicuje Legii i „załatwia” im wyniki. Na szczęście szybko okazało się, że na fotografii widnieje ktoś jedynie bardzo podobny do sprawcy całej afery i przygotowujący się do walki z Józefem Wojciechowskim o reelekcję prezes PZPN nie wypaczył wyniku starcia Legii z Lechem.

Szkoda zatem, że przez czystą głupotę pana delegata Legia, która w ostatnim czasie przechodzi różnego rodzaju turbulencje, została po raz kolejny zmieszana z błotem. O sprawcy afery wynikłej po publikacji feralnej fotki nikt za tydzień już nie będzie pamiętał, zaś za stołecznym zespołem miano drużyny faworyzowanej przez sędziów, czy – idąc dalej – przez PZPN będzie ciągnąć się jeszcze długo. Wypada zatem stwierdzić, że warszawianie naprawdę nie mają łatwego sezonu, czasami nawet nie z własnej winy.

Komentarze

komentarzy