Legia wygrywa wyrównany klasyk. Może otwierać szampany?

Tylko dwa celne strzały na bramkę Gostomskiego wystarczyły na to, by zgarnąć trzy (półtora?)  punktu na Łazienkowskiej w największym hicie 28. kolejki Ekstraklasy. Hicie, który równie dobrze mógłby skończyć się remisem i chyba taki wynik byłby bardziej sprawiedliwy. Jak wiadomo jednak, w piłce nożnej nie chodzi o to, by było sprawiedliwie, tylko aby zwyciężał ten, kto zdoła więcej razy trafić futbolówką do siatki rywali. Dzisiaj taką drużyną była warszawska Legia i chociaż czeka ją jeszcze wiele ciężkich spotkań czy reforma z podziałem punktów, to powoli może rozglądać się za dobrymi szampanami.

Gdyby to był mecz sparingowy, to pomimo wyniku jako zwycięską można byłoby traktować drużynę Mariusza Rumaka. „Kolejorz” częściej był przy piłce, lepiej futbolówką operował i oddał mnóstwo strzałów na bramkę. W tej ostatniej kategorii błyszczał najlepszy na boisku przy Łazienkowskiej, Szymon Pawłowski. Skrzydłowy Lecha grał tak, jakby walczył o zagraniczny transfer, a nie bał się tego kroku grając tyle lat w Zagłębiu i później przenosząc się do Wielkopolski. To na nim głównie opierała się gra gości i gdyby pozostali ofensywni zawodnicy dostosowali się poziomem gry do Pawłowskiego, to na pewno Lech nie schodziłby z boiska pokonany.

Zawiódł Teodorczyk. Zanim zaczniecie pukać się w czoło – doceniam to, że walczył, szarpał, faulował, a gdyby mógł to pewnie jeszcze by gryzł, pluł i kopał. Ambicji odmówić mu nie można, zaangażowania także. Gorzej z umiejętnościami. Co z tego, że od czasu do czasu wygrywał siłowe pojedynki z Rzeźniczakiem i Dossą Juniorem, skoro chwilę później niecelnie strzelał albo niedokładnie podawał. Może całą swoją uwagę i siły skupił właśnie na walce ze stoperami? Tak to wyglądało, ale kibice „Kolejorza” pewnie woleliby, gdyby Teo jednak zajął się grą w piłkę.

Nieprzypadkowo wiele przed tym klasykiem mówiło się o stoperach Lecha jako o najsłabszym punkcie drużyny ze stolicy Wielkopolski. Mecz z Legią tylko potwierdził to, że może Kamiński i Wołąkiewicz nieźle sobie radzą z futbolówką przy nodze, ale bronić z bronieniem już tak różowo nie jest. Kiedy Marcin Robak wytarł kapitanem Lecha podłogę w Szczecinie można było być zaskoczonym, ale to nic w porównaniu do tego, co działo się na stadionie Legii. Skoro stołeczny klub bez napastnika przerasta środkowych obrońców Lecha, to nie mam pytań.

Jedyna bramka w tym spotkaniu to w wykonaniu Marcina Kamińskiego, kiedyś nadzieję nawet na miarę reprezentacji Polski (sic!), to piłkarski kryminał. Kiedy w internecie furorę robiło zdjęcie stopera Lecha bez koszulki, samo wyobrażenie starcia Kamińskiego z na przykład Robertem Lewandowskim wywoływało uśmiech politowania. Lekki uśmiech zamienił się w 37. minucie meczu w atak śmiechu. Można o Radoviciu mówić wiele, ale na pewno nie to, że jest silnym, postawnym, dobrze zbudowanym facetem. Kiedy ten sam Radović przepycha rosłego (191 cm!) stopera Lecha, o innej reakcji niż wyśmianie obrońcy gości mowy być nie może.

O Legii wiele powiedzieć się nie da. Ta sytuacja była właściwie jedyną dobrą okazją, jaką lider Ekstraklasy był w stanie sobie stworzyć. No właśnie – był w stanie, czy po prostu… nie chciał? Widać, że Henning Berg był w czasie swojej piłkarskiej kariery obrońcą. Legia pod jego wodzą nie myśli bowiem o strzelaniu kolejnych bramek czy konstruowaniu akcji ofensywnych, kiedy wynik jest dla nich korzystny. Najważniejsze jest to, by go utrzymać. Jedni powiedzą: Mądrze!, drudzy zaś, że to nieodpowiedzialne i często kończy się dla wygrywającej drużyny źle. Chociaż przychylam się do tej drugiej opinii, to dzisiaj triumfuję Berg. Wynik sprawia, że norweski szkoleniowiec z przeszłością na Old Trafford miał rację i dzisiaj może świętować. Może nie mistrzostwo Polski, ale dziesięciopunktowa przewaga nad drugim zespołem to niezły powód do świętowania.

LEGIA WARSZAWA – LECH POZNAŃ 1:0
1:0 – Miroslav Radović (37.)

Najlepsi w klasyku: Kibice obu drużyn
Piłkarz meczu:
 Szymon Pawłowski
Najgorszy na boisku: Marcin Kamiński

/Bartek Stańdo/