Miazga. Jakby to powiedział Artur Szpilka, Liverpool zrobił dzisiaj Tottenhamowi dziecko, a przecież to już druga w krótkim odstępie czasu ciąża piłkarzy Andre Villasa-Boasa. Koguty zostały zjedzone i wyplute przez urugwajskiego bulteriera, który dwa razy strzelał i trzy razy podawał, ale przecież Suarez nie wygrał tego meczu w pojedynkę. Miał dookoła ludzi, którzy wiedzieli, co chcą na White Hart Lane osiągnąć.
Tak, na tym samym White Hart Lane, gdzie „The Reds” nie potrafili wygrać pół dekady – ostatnio za czasów Beniteza, po golach Torresa i Voronina. Dziś jednak liverpoolczycy zagrali tak, jakby mecz obdywał się na Anfield Road. Naprawdę rzadko zdarza się, żeby gospodarze byli tak oszołomieni i nie wiedzieli, co się dzieje, a goście zupełnie odwrotnie: bez kompleksów, na totalnym luzie. Tak, jakby przeciwko nim Tottenham wystawił drużynę juniorów młodszych – mnóstwo gry na jeden kontakt, pięki, siatki, podcinki…
Co się dzieje z Tottenhamem? Dobre pytanie, na które raczej odpowiedzieć nie zdoła niedługo zwolniony Andre Villas-Boas. Po gwiazdce z nieba, jaką była sprzedaż Bale’a za sto milionów, mógł skompletować cały skład na naprawdę dobrym poziomie. Wydawało się, że wszystko zrobił dobrze – nazwiska, jakie zameldowałly się na White Hart Lane latem robiły wrażenie. Po raz kolejny okazało się jednak, że teoria i praktyka nie zawsze idą ze sobą w parze. „Koguty” na papierze mają skład, który mógłby walczyć nawet o mistrzostwo, a znów dostaje solidnie w czapkę. Po masakrze na Etihad (0:6) przyszła kolej na pogrom od Liverpoolu.
Znów koncert dał Luis Suarez – dwa gole, trzy asysty, na nim była czerwona kartka. Ścianą nie do przejścia był Sakho, który – mimo sporej konkurencji na pozycji stopera – powinien grać zawsze, bez względu na okoliczności. Klasa sama w sobie, podobnie jak Coutinho. Mały czarodziej z Brazylii co prawda nie strzelił bramki ani nie zaliczył asysty, ale mnóstwo jego prostopadłych podań rozrywało defensywę Tottenhamu. Niesamowicie rozwija się Flanagan, dzisiaj kończący mecz z bramką – boczny obrońca „The Reds” pokazał, że świetny występ z Evertonem to nie był przypadek.
Zaskoczyła mnie postawa Jordana Hendersona. Nidgy nie miałem przekonania do angielskiego pomocnika, chociaż zawsze harował i gryzł każdy milimetr trawy, to braki techniczne i proste błędy czasem aż raziły w oczy. Dzisiaj miał zastąpić kapitana „the Reds”, Stevena Gerrarda i wykonał swoje zadanie w stu procentach. Dodajmy: bardzo trudne zadanie, bo przecież wejść w buty legendy Liverpoolu to nie jest bułka z masłem. Właściwie można w tym miejscu pochwalić wszystkich piłkarzy Liverpoolu – w drużynie gości nie było ani jednego piłkarza, który zasługiwałby na zmianę.
Jednak kto wie, czy mistrzowie pierwszych połów znów nie zagraliby dobrze tylko w pierwszej części gry, bo od początku drugiej coraz śmielej atakował Tottenham. Nadzieję kibiców „Kogutów” rozwiał jednak Paulinho, łapiąc głupią czerwoną kartkę za brzydki faul na Suarezie. Gospodarze już się po tym nie podnieśli, sytuację mieli naprawdę trudną – gra w osłabieniu przez ostatnie pół godziny przy 0:2 do najłatwiejszych nie należy. Później Liverpool mógł już kontrolować mecz i… strzelać następne gole. Tottenham może dziękować Bogu, że nie skończyło się dwucyfrowo – poprzeczka Coutinho, słupek Sakho, niepodyktowany karny na Suarezie, który później – zupełnie nie w swoim stylu – zawahał się, mając przed sobą pustą bramkę.
Przy takich meczach zawsze pada pytanie: czy Tottenham zagrał tak źle, czy Liverpool tak dobrze? Prawda, jak zawsze, leży gdzieś po środku, jednak niezależnie od dyspozycji „Kogutów” nie należy umniejszać sukcesu Liverpoolu. To nieprawdopodobne, jak zmienił oblicze „the Reds” Brednan Rodgers. Gdy przypomnę sobie, jak klub z Anfield grał pod wodzą Kennyego Dalglisha i zestawię ten obraz z tym, co zobaczyłem dzisiaj, a właściwie oglądam przez cały sezon, to ręce same składają się do oklasków. Aż boje się zapytać, co będzie, gdy po kontuzjach wrócą Gerrard i Sturridge?
Tottenham Hotspur – Liverpool FC 0:5 (0:2)
0:1 – Luis Suarez (18.)
0:2 – Jordan Henderson (40.)
0:3 – Jon Flanagan (75.)
0:4 – Luis Suarez (84.)
0:5 – Raheem Sterling (90.)
PIłkarz meczu: Luis Suarez
Cichy bohater: Jordan Henderson
Najgorszy na boisku: Kyle Naughton
/Bartek Stańdo/