Wzniósł do góry puchar Ligi Mistrzów, triumfował w Pucharze Anglii (dwukrotnie) i Pucharze Ligi (trzy razy). Pamiątki w postaci złotych medali za zwycięstwo w Pucharze UEFA czy Superpucharze Europy gdzieś wiszą w gablocie, a gdy do tego dodamy dwa wygrane mecze o Tarczę Wspólnoty to wychodzi nam, że z ukochanym klubem, w którym grał od początku swojej kariery zdobył prawie wszystko. Prawie, jak zwykle, robi wielką różnicę. Tak wielką, jak mistrzostwo Anglii.
Cel, który przyświecał karierze Stevena Gerrarda z każdym rokiem i każdą kolejną kontuzją oddalał się coraz bardziej. Zostać najlepszą drużyną Europy po tak spektakularnym finale, jednocześnie nie zaznając smaku zwycięstwa na własnym podwórku – to musiało być frustrujące. Tak samo jak fakt, że tylko mistrzostwa Premier League brakuje kapitanowi „The Reds” do tego, by pewnego dnia z uśmiechem na ustach zawiesić buty na kołku i powiedzieć bez żadnego zawahania: I’m Legend.
Wydawało się, że w tej pięknej karierze, usłanej trzecim miejscem w plebiscycie Złotej Piłki w 2005 roku czy trzykrotnym umieszczeniem w Jedenastce Roku FIFA, znajdzie się jedna rysa o dość sporych rozmiarach. Nie potrafił jej wypolerować Rafa Benitez, chociaż zdobyciem Ligi Mistrzów karierę legendy Liverpoolu nieco upiększył. Kenny Dalglish, marnując dziesiątki milionów euro na beznadziejne transfery, tylko tę rysę powiększył. Nic nie wskazywało na to, że ktoś może trwale ją usunąć. Aż wreszcie pojawił się on…
Gdy kibice Liverpoolu dowiedzieli się o tym, komu zarząd klubu z Anfield Road powierzył misję wyciągania „The Reds” z dołka, niewielu było z takiego obrotu spraw zadowolonych. Jedni pukali się w czoło, drudzy patrzyli na tytuły doniesień prasowych z niedowierzaniem, a ci mniej zorientowani gorączkowo wklepywali nazwisko irlandzkiego menedżera w internetowej wyszukiwarce. Oczywiście nie brakowało takich, którzy ogrom pracy Brendana Rodgersa w walijskiej Swansea doceniali. Nie sposób było przejść obojętnie obok tego, że Rodgers awansował ze Swanea do Premier League i wygrywał z zespołami pokroju Arsenalu. Nie można było nie patrzeć z podziwem na to, jak Irlandczyk z „Łabędzi” zrobił małą Barcelonę, a z Leona Brittona człowieka o większym procencie celnych podań od Xaviego.
Miasto położone na wybrzeżu południowej Walii to jednak buty kilka dobrych rozmiarów mniejsze niż te, które czekały na niego w klubie pięciokrotnego zdobywcy Champions League. Okazało się jednak, że są szyte idealnie na nogę byłego asystenta Jose Mourinho, a sam Rodgers czuje się w nich znakomicie. Łatwo nie było – irlandzki szkoleniowiec musiał na nowo nauczyć grać w piłkę ludzi, których główną i jedyną taktyką przez ostatnie miesiące była długa piłka na tak rosłego, jak i drewnianego Andy’ego Carrolla. Zmierzenie się z bardzo drogimi, ale równie nietrafionymi transferami też nie było bułką z masłem. Rodgers podjął się misji prawie niewykonalnej, ale wszyscy w Merseyside dość szybko przekonali się, że kilkusetstronnicowy dokument przygotowany na rozmowę kwalifikacyjną z zarządem Liverpoolu to nie było bezmyślne marnotrawienie papieru.
Przede wszystkim, Rodgers posprzątał tą stajnię Augiasza, która zajęła haniebne – jak na klub z takimi aspiracjami – siódme miejsce w Premier League. Chociaż rok później, już z Rodgersem na ławce rezerwowych, „The Reds” tę lokatę powtórzyli, to gołym okiem widać było poprawę. Z czasem pozbywano się Carrolla, Joe Cole’a, Adama i Downinga, czyli pozostałości po „Królu Kennym” wraz ze stosowaną przez legendę Liverpoolu taktyką. Powoli na Liverpool dało się patrzeć, a teraz… Teraz nie można od poczynań piłkarzy z Liverbirdem na piersi oderwać wzroku, bo nigdy nie wiesz, co za chwilę pełna wybitnych jednostek orkiestra pod batutą Rodgersa zagra.
Przykład Jordana Hendersona, jedynego ocalałego z wielomilionowych transferów duetu Dalglish-Comolli, pokazuję wielką klasę irlandzkiego trenera i to, jaki postęp poczyniła pod jego wodzą nie tylko gra drużyny, ale także dyspozycja każdego z jej członków. Sprowadzony z Sunderlandu Henderson niezliczoną ilość razy był wysłany tam, skąd na Anfield przybył, a w tym sezonie stał się sercem środka pola, solidnym kandydatem do miejsca w pierwszym składzie Anglików na mundial, a niektórzy wyobrażają go sobie jako sukcesora ósemki na plecach w Liverpoolu.
Henderson nie jest jedynym piłkarsko ocalonym w Merseyside. Daniela Sturridge’a Chelsea oddała bez żalu, by chwilę później w drużynie „The Reds” zdobyć 30 bramek w zaledwie 37 spotkaniach. Takiego wejścia smoka w klubie z Anfield nie odnotowano od 118 lat. Luis Suarez gryzł rywali, domagał się odejścia, aż nagle… spokorniał. I stał się najlepszym strzelcem, asystentem i piłkarzem Premier League. W buty Andrei Pirlo wcisnął się Steven Gerrard, który na nowej dla kapitana Liverpoolu pozycji defensywnego pomocnika dzielić i rządzić będzie jeszcze niejeden sezon. Raheem Sterling ma 19 lat, ale gra tak, jakby co najmniej debiutował tego samego dnia, co Gerrard. Niezastąpionym bocznym obrońcą stał się Jon Flanagan, do formy wrócili Skrtel czy Allen, nie tylko w ofensywie błyszczy Coutinho…
Długo można byłoby wymieniać. Najważniejsze jest to, że każdy – bez wyjątku – gra dla drużyny. Rodgersowi udało się okiełznać nawet takie indywidualności, jak Suarez i Sturridge, a potencjalny konflikt w jednym z meczów między nimi został zażegnany jeszcze szybciej, niż zabrzmiał końcowy gwizdek sędziego. To wszystko zaowocowało ÓSMYM zwycięstwem z rzędu, kolejnym w niebanalnych rozmiarach. Liverpool w 2014 roku jest niepokonany – w 13 ligowych spotkaniach tylko dwukrotnie dzielił się punktami.
Do czego to zaprowadzi? Chociaż kiedy Brendan Rodgers ciągle powtarza, że liczy się każdy kolejny mecz, a jego drużyna myśli tylko o nim, można trenerowi przyklasnąć za nienakładanie na swoich podopiecznych dodatkowej presji. Ale już gadanie o nabraniu doświadczenia w razie ewentualnej porażki jest trochę nie na miejscu. Nie po tym, jak fani z czerwonej części Merseyside czekają na mistrzostwo Anglii już 24 lata. Rację ma Jamie Carragher mówiąc, że druga taka szansa może się szybko nie pojawić (swoją drogą szkoda, że zakończył karierę w ubiegłym sezonie – pewnie nigdy nie był tak blisko tytułu…). Kiedy, jeśli nie teraz? Jeśli nie wtedy, gdy w życiowej formie są Sturridge, Suarez, Henderson? Kiedy Steven Gerrard jeszcze nie myśli o zawieszeniu butów na kołek?
Wszystko jest w rękach, a raczej w nogach piłkarzy Liverpoolu. Zostało sześć spotkań, „The Reds” siedzą w fotelu lidera i mają w perspektywie dwa starcia z rywalami w walce o tytuł – Manchesterem City i Chelsea – rozgrywane przed własną publicznością. Jeśli historia lubi się powtarzać, to nic złego liverpoolczykom stać się nie powinno. 30 marca Liverpool pokonał Tottenham, wskoczył na fotel lidera i zdobył kolejne mistrzostwo. Ta historia miała miejsce w 1964 roku. Jest taki gość, który kopie piłkę w środku pola, biega w czerwonej koszulce i przywdziewa opaskę kapitańską, dla którego warto byłoby historii po 50 latach zatoczyć koło…
/Bartek Stańdo/