Źle się dzieje w państwie widzewskim. Klub z Łodzi okupuje ostatnie miejsce w tabeli, kilka dni temu zaliczył haniebną i niespotykaną w żadnym zakątku Europy trzynastą w tym sezonie porażkę na wyjeździe (bilans: 0-0-13), w sumie ostatni raz na stadion przy al. Piłsudskiego punkty przywiózł dwadzieścia cztery mecze temu, zaś do bezpiecznego, gwarantującego utrzymanie 14. miejsca traci aż osiem punktów. Światełka w tunelu nie widać – chociaż po reformie ligi i podziale punktów szanse na bezpieczne dojechanie do mety są jakieś szansę, to patrząc na poczynania Widzewa w tym roku najbardziej prawdopodobne jest zjechanie do boksu z napisem: „1. liga”.
Przyczyn takiego stanu rzeczy jest sporo – od pierdołowatego zarządu, który roztrwonił pompowaną przez właściciela Sylwestra Cacka kasę, aż po nietrafiony zaciąg Mroczkowskiego latem ubiegłego roku, trenerską tragedię w osobie Rafała Pawlaka (bilans: 1-2-9) i w końcu – zamiast gonienia Podbeskidzia i Zagłębia, do których Widzew zimą tracił po dwa punkty – ciągłe zwiększanie dystansu i zmniejszanie szans na utrzymanie. Jest jednak jeszcze jeden powód tragicznych wyników Widzewa, o którym dla portalu widzewiak.pl szczerze i głośno powiedział młody bramkarz RTS-u, Patryk Wolański.
– Niektórzy zawodnicy po meczu potrafią być źli czy uronić łzę, ale inni wracają do domu i nie myślą, co dalej. Po nich to, co się dzieje, po prostu spływa. Myślę, że tacy ludzie, którzy nie mają serca do piłki i nie dają z siebie 100%, nie powinni w nią grać. Mam do kilku osób żal, że nie pomagają. Nie podam nazwisk, zwracam jedynie uwagę na problem. Coś sobie zakładamy, że mamy być drużyną, a dalej jest tak, że wychodzimy na boisko, a niektórzy odcinają się od zespołu i myślą tylko o sobie – powiedział bramkarz Widzewa, który w łódzkiej drużynie zadebiutował kilka tygodni temu.
Z jednej strony to szokujące że w klubie, który stoi na przepaści i tak naprawdę spadek do niższej ligi może spełnić najczarniejsze sny jego kibiców, piłkarze nie gryzą każdego źdźbła trawy, nie walczą o każdy milimetr boiska, nie dostawiają nogi i nie atakują rywali z pianą na twarzy. Z drugiej – jakby to powiedział Mateusz Klich – to takie typowo polskie. Piłkarze, którzy przychodząc do Widzewa teoretycznie mieli coś do udowodnienia kibicom, rodzinom, kolegom z boiska, dziennikarzom i samemu sobie, bo w poprzednich klubach pozbyto się ich bez żalu, tak naprawdę mają klub w głębokim poważaniu i to, co się z nim stanie.
Opcje są dwie: albo mają już zaklepany kontrakt w innym klubie, albo – co patrząc na ich grę bardziej prawdopodobne – są leniami, leserami, którzy pozbawieni choćby odrobiny ambicji odwalają pańszczyznę. Niestety, tak już w piłce jest – nawet jeśli Widzew z ligi spadnie, to ci sami zawodnicy, którzy go z tej ligi spuszczali, znajdą sobie kolejny klub i będą bezkarnie, z uśmiechem na ustach odliczać dni do wypłaty. Jak do tego nie dopuścić? Najszybciej grając zawodnikami, którzy się z klubem identyfikują. To jednak gatunek na wymarciu, chociaż kilku w łódzkim klubie by się znalazło, jak cytowany wyżej Wolańskim młodzi Batrović i Nowak czy dający z siebie 300% normy i jeszcze więcej zdrowia Marcin Kaczmarek (mecz z Lechem!). Szkoda, że muszą dzielić szatnię z kopaczami bez ambicji. Może efektu w postaci utrzymania by to nie przyniosło, ale przynajmniej fanom klubu z al. Piłsudskiego łatwiej byłoby zrozumieć, wybaczyć i przyjąć degradację na klatę.
/Bartek Stańdo/
fot. www.widzewiak.pl