O krok od katastrofy – czerwony Milan ratuje sezon w Bolonii!

C4LJaWvWYAsPI1n
Gdy w 59. minucie Juraj Kucka schodził z boiska z czerwoną kartką, wydawało się, że kwestią czasu pozostaje egzekucja Milanu w Bolonii. Miejscowa ekipa grała z przewagą dwóch (później nawet trzech!) zawodników, miała „Rossonerich” na skraju przepaści. Wystarczyło delikatnie pchnąć, by drużyna Vincenzo Montelli straciła równowagę i spadła w nicość. Jeszcze jedna porażka, nawet podział punktów byłby katastrofą dla mediolańczyków i syzyfowa wspinaczka do miejsc dających europejskie puchary zaczynałaby się od nowa. Kibice Milanu liczyli się z kolejnym policzkiem, w nastawianiu tychże nabrali doświadczenia w ostatnich latach. Zamknęli oczy w oczekiwaniu na razy… ale te nigdy nie nadeszły. Łzy, które pojawiły się w oczach tak tifosich, jak i niepozornego 21-latka z Moguncji były łzami szczęścia. Mario Pasalic, bo o nim mowa, w ostatniej minucie pojedynku zamienił rozczarowanie na niepohamowaną radość… i nadzieję.

Milan do zaległego spotkania z Bologną podchodził z jasnym celem – trzeba na Renato Dall’Ara wygrać. Nie ma innej opcji, jeśli „Rossoneri” wciąż chcą walczyć przynajmniej o Ligę Europy. Mediolańczycy podchodzili do środowego starcia nie tylko przetrzebieni brakiem Romagnolego w obronie czy Bonaventury w pomocy, lecz także w fatalnych nastrojach. Nie może być inaczej, jeśli w niespełna miesiąc z drużyny walczącej o podium pozostało ledwie wspomnienie, a wkrótce nawet walkę o europejskie puchary będzie można włożyć między bajki. Gdy przegrywa się trzy kolejne pojedynki ligowe, w dodatku z drużynami pokroju Sampdorii czy Udinese, nie można liczyć na zbyt wiele.

Chyba że przyjeżdża się do Bolonii, by zagrać z bodaj najbardziej chimerycznym zespołem tego sezonu. Roberto Donadoni stworzył ekipę na wskroś cyniczną, grającą na remis i szukającą w każdym meczu tej jednej, jedynej bramki, która zapewni zwycięstwo. Póki co taktyka sprawdza się na tyle dobrze, że „Rossoblu” nie muszą martwić się o ligowy byt. Inna sprawa, że czasem zdarzą się takie blamaże, jak sobotnie 1:7 z Napoli. W Mediolanie musiano jednak myśleć, że skoro „Azzurri” roznieśli bolończyków w drobny mak, to również oni nie będą mieli większych problemów.

No cóż, może i Bologna nie sprawiała ogromnych kłopotów, bo nastawiła się tylko na kontry. Te, choć groźne, spotykały się z heroicznym oporem Gigiego Donnarummy. Na nieszczęście dla Milanu, również jego vis a vis w bramce gospodarzy rozgrywał bardzo dobre zawody. Prędzej czy później „Rossoneri” pewnie wcisnęliby jednak zwycięskiego gola, ale jeszcze przed przerwą z czerwoną kartką wyleciał, wyjątkowo tego wieczoru nerwowy, Gabriel Paletta i zaczęły się robić schody.

Defensor gości ujrzał dwie żółte kartki. Obie głupie, ale to pierwsza była kompletnie niepotrzebna i pokazuje tylko frustrację ekipy z Mediolanu. A pomyśleć, że zdenerwowanie miało tylko narastać w kolejnych minutach.

Gra w dziesiątkę to utrudnienie, ale jeszcze nie tragedia. Szczególnie biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia. Po zmianie stron w sześć minut dwa upomnienia otrzymał Juraj Kucka i wszystko zmierzało niechybnie do katastrofy. Na szczęście dla drużyny Vincenzo Montelli naprzeciw stała Bologna. Jak już było wspomniane – drużyna chimeryczna, zazwyczaj, szczególnie ostatnimi czasy, grająca bez polotu i pomysłu z przodu. Z te ostatnie odpowiadał przed kontuzją Simone Verdi, ale gwiazda „Rossoblu” (swoją drogą wychowanek Milanu), jeszcze nie wróciła do fenomenalnej dyspozycji sprzed urazu kostki. Jednak nawet remis nie mógł satysfakcjonować gości, którzy potrzebowali kompletu, by zbliżyć się do miejsc dających europejskie puchary. Minuty mijały, a kibice „Rossonerich” musieli przeżywać deja vu. Ot, znowu to samo. Znowu drużyna straci głupio punkty, to wciąż ten sam Milan, co w poprzednich latach, po prostu chwilę dłużej zachowywał pozory i utrzymywał się w pobliżu czołówki. Najczarniejszy scenariusz potwierdzała tylko kontuzja, której doznał Andrea Poli w ostatnim kwadransie. W momencie, gdy goście wykorzystali już komplet zmian… W Bolonii musiało więc, na zdrowy rozsądek, dojść do nieprzyjemnego lądowania, brakowało do niego właściwie kilkudziesięciu sekund, ale wtedy „weto” powiedziała dwójka nowych zawodników klubu z San Siro. Sprowadzony w styczniu Deulofeu postanowił wziąć sprawy w swoje nogi i w pewnym momencie nawet nie próbował już dogrywać kolegom. Po co, skoro skrzydłowy mógł uderzyć z rzutu rożnego bezpośrednio na bramkę gospodarzy? Próba karkołomna, a zabrakło cholernie niewiele. Aż żal, że to nie wpadło:

To była jednak dopiero uwertura w wykonaniu wypożyczonego z Evertonu Hiszpana. Chwilę później przebojem wdarł się w pole karne z prawego skrzydła i ośmieszył Emila Kraftha, zakładając mu siatkę, tym samym zaliczając asystę przy trafieniu Mario Pasalicia. Wypożyczonemu z Chelsea Chorwatowi nie pozostało nic innego, jak dostawić nogę. Zrobił to bez zarzutu, ale tę bramkę, te trzy punkty mediolańczycy zawdzięczają tylko jednej osobie – Gerardowi Deulofeu.

To jego akcja dała wygraną, to on wlał nadzieję, to on sprawił, że sezon dla Milanu wciąż trwa. Wprawdzie już w poniedziałek z Lazio przyjdzie się mediolańczykom zmierzyć najprawdopodobniej bez dwóch podstawowych obrońców i mocno przetrzebionym składem także w innych formacjach, jednak nie będzie to pierwsza i najpewniej nie ostatnia kłoda rzucana „Rossonerim” przez los w tym sezonie.

Tym razem nie dali się zaskoczyć, ominęli przeszkodę, pokazali wielki charakter. To dobra baza, na której można, a nawet trzeba, budować. Mecze jak ten w Bolonii tworzą fundamenty pod wielkie drużyny. Czy taką stanie się obecny Milan? Magikiem nie jestem, z fusów nie wróżę, ale czasem miewam przeczucia. Teraz jedno z nich mówi mi, że podopiecznych Vincenzo Montelli stać na bardzo wiele. I dobrze, Serie A potrzebuje silnego Mediolanu.

Milanie*, czekamy.

 

*Was w Interze też się to tyczy!

Komentarze

komentarzy