Milan – Napoli, czyli „krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje”. To będzie pokręcony hit

Włoska Serie A ostatnich lat raczej nie może zaliczyć do szczególnie udanych. Od triumfu Interu w Lidze Mistrzów w 2010 roku zespoły z Półwyspu Apenińskiego nie dogrywają większej roli na europejskiej scenie. Wyjątkiem jest tylko Juventus, dla którego finał tych rozgrywek dwukrotnie okazywał się zbyt wysokim progiem. „Calcio” cierpi, jednak ostatnie miesiące mogłyby sugerować, że coś jednak drgnie na korzyść ligi, która w latach ’90 była swoistą „krainą gwiazd”. Dzieje się tak przede wszystkim ze względu na wciąż rozwijany projekt „Starej Damy” oraz zmiany, jakie nastąpiły we wspomnianym już Interze. Osoba Antonio Conte naprawdę daje nadzieje, że w „Nerazzurrich” znów coś drgnie. Na tych dwóch ekipach raczej byśmy zakończyli optymistyczne przewidywania…

Trochę mało, jak na liczbę włoskich klubów z niemałymi tradycjami i jeszcze większymi ambicjami. W końcu jest m.in. Milan, ostatni mistrz Italii sprzed „juventusowej” ery, który nieco ponad dekadę temu był postrachem Europy. Co z tego, że ostatnie lata to równia pochyła, że los płata figla kibicom i po każdym ich „będzie lepiej, przecież gorzej się nie da”, pokazuje, że jednak znów byli w błędzie. Cudotwórcą nie okazał się Gattuso, nie okazał się nim także Giampaolo, który po imponującym sezonie w Empoli i trzech latach budowy mocnej Sampdorii, nie dostał nawet dziesięciu spotkań na spróbowanie swoich sił w Milanie. O tym, jak wspominają go kibice, najlepiej świadczy to co zastaniemy w wyszukiwarce po wpisaniu jego nazwiska.

Po 12 kolejkach obecnego sezonu, Milan ma na swoim koncie siedem porażek. Choć już poprzednie sezony wydawały się mocno przeciętne, to w całej kampanii 2018/2019 „Rossoneri” przegrali „zaledwie” ośmiokrotnie. Sezon wcześniej – dziesięć razy. W jeszcze poprzednim – 11. Idąc dalej odwróconą chronologią, 11, 12 i 13. Zabrzmi to dziwnie biorąc pod uwagę jak bardzo męczyły się oczy wszystkim tym, którzy choćby w poprzednim sezonie próbowali oglądać Milan dla „Pio Pio”, ale to był najefektywniejszy Milan od lat. Mimo wszystko uznano, że brak awansu do Ligi Mistrzów (bo przecież takiemu klubowi „po prostu się należy”) zaledwie punkcik za czwartym Interem, to straszny wynik, a Gattuso nie jest godzien kontynuowania swojej pracy.

AC Milan jest – zachowując odpowiednią skalę – włoską Legią, Lechem, Wisłą, tu akurat do wyboru, do koloru. Wielkie zasłużone marki przechodzące przez trudny okres nie są w stanie zaakceptować nowej rzeczywistości i przystosować się do niej, tylko za wszelką cenę chcą od tam wrócić na szczyt. Zupełnie jakby ze względu na ich nazwę i sukcesy odnoszone kilka lat temu, rywale mieli sami się przed nimi wykładać. Wszystko powinno zadziałać samo, a to, że zatrudnia się nie do końca kompetentne osoby, nie ma się jasnego pomysłu na rozwój, a transfery to w większości niewypały, nazywa się „pechem”.

To samo dotyczy także wielu piłkarzy. Ci, którzy trafiają przykładowo do Legii, uważają to za sukces sam w sobie. Wydają się wierzyć, że będąc w „elicie”, reszta zrobi się sama nawet przy mniejszym nakładzie sił. Drużyna Milanu wydaje się funkcjonować dokładnie na tej samej zasadzie. Jeśli kolejni trenerzy nie są w stanie zmienić absolutnie nic, może w końcu ktoś wpadnie na to, że problemem jest duża część szatni? Sytuację „Rossonerich” najlepiej oddaje to, że obecnie nawet jeśli drużyna przegra mecz, ale prezentowała się przyzwoicie przez kilkadziesiąt minut, fani są względnie zadowoleni. 14. miejsce w lidze po niemal 1/3 sezonu, bilans bramek -5 i nawarstwiające się kolejne problemy, z Piątkiem chcącym kosztować 70 milionów w tle. W porównaniu do tego, poprzedni sezon można nazwać sielanką. Kibice Milanu mimo wszystko do kłopotów już przywykli.

W nieco innej sytuacji są sympatycy SSC Napoli. Klub spod Wezuwiusza w ostatnich latach wciąż się rozwijał, stał się nawet „żelaznym wicemistrzem”. Z jednej strony daleka za Juventusem, z drugiej jednak wyprzedzając wyraźnie resztę stawki, chcącą gonić liderów. Gdyby ktoś po sezonie 2017/2018 powiedział, że za nieco ponad rok to kibice Interu (a nawet Lazio) będą w dużo lepszych nastrojach, fala śmiechu, która ogarnęłaby Neapol, mogłaby wywołać erupcję wulkanu. Kiedy po odejściu Sarriego zatrudniono Carlo Ancelottiego, liczono na poważny, długofalowy projekt i budowę mocnej, pewnej, stabilnej drużyny. Ostatniego lata 60-latek dostał nawet do wydania ponad 100 milionów euro. Tymczasem jeśli już możemy mówić o jakiejkolwiek stabilności, jest ona na około dwa stopnie niższym poziomie, niż za czasów obecnego trenera „Starej Damy”. Sytuację w Napoli najlepiej oddaje tegoroczna Liga Mistrzów. W grupie E „Azzurri” potrafili ograć 2:0 Liverpool, by następnie zremisować z Genk i Salzburgiem. Bilans 5-4-3 w Serie A jedynie to potwierdza.

Rozczarowujące wyniki w połączeniu z charakterem De Laurentiisa musiały w końcu stworzyć mieszankę wybuchową. Czara goryczy przelała się po zremisowanym 1:1 spotkaniu z Salzburgiem. Ekscentryczny właściciel stwierdził wtedy, że za karę zorganizuje drużynie dodatkowe zgrupowanie i „zabunkrowanie” w ośrodku treningowym. O ile sztab trenerski potulnie zaakceptował decyzję, piłkarze powiedzieli „basta” i rozjechali się do swoich domów.

Zamiast starać się załagodzić atmosferę, De Laurentiis wychodzi z założenia, że ugra coś metodą kija i marchewki. Z tym że w tym przypadku… bez marchewki. Według najnowszych doniesień włoskich mediów, właściciel klubu zamierza uciąć zawodnikom 25% miesięcznej pensji i podać ich do sądu o odszkodowanie za straty wizerunkowe. Widzicie w tym sens? No właśnie – zawodnicy też nie. Pozostaje współczuć Carlo Ancelottiemu, bo mimo tego, że i tak nie był w komfortowej sytuacji, dodatkowo będzie musiał zmagać się ze wściekłymi zawodnikami, z których duża grupa w najbliższym czasie z pewnością zmieni barwy klubowe. Ci, którzy wahali się, czy przedłużać swoje umowy, teraz już raczej tego nie zrobią. W tym gronie są Arkadiusz Milik i Piotr Zieliński, których kontrakty obowiązują do lata 2021 roku. Oczywiście – to De Laurentiis jest szefem, może dyktować warunki, wyprzedać pół drużyny i budować ją na nowo. Nie brzmi to jednak jak zwiastun bicia się o „scudetto”, które w ostatnich sezonach wydawało się naprawdę blisko.

AC Milan kontra SSC Napoli. Mecz, który jeszcze siedem lat temu moglibyśmy uznać za „bitwę o Włochy” i starcie najwyższej rangi. Sezon 2012/2013 był ostatnim, który obie ekipy zakończyły na ligowym podium. Obecnie ich starcie jest hitem jedynie z nazwy i przez pryzmat oczekiwań kibiców, którzy chcą doświadczyć świetnej piłki mimo dużych problemów, z którymi borykają się oba kluby. Milan w formie i Napoli w formie to mieszanka, która mogłaby dać nam widowisko na miarę tych znanych z fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Tymczasem czeka nas pojedynek „chłopców Pioliego”, którzy bardziej chcą, niż potrafią, a także drużyny Ancelottiego, podburzonej działaniami De Laurentiisa. Brzmi jak antyreklama? Być może, ale opierając się na doświadczeniu, takie mecze bywają najciekawsze. Początek rywalizacji na San Siro już o 18:00.