Miłość od pierwszego wejrzenia jest coraz rzadszym zjawiskiem. Nie oznacza to jednak, że całkowicie zanikła. Doskonały jej przykład mogliśmy zaobserwować stosunkowo niedawno na północy Anglii. Sam początek związku wiązał się zarówno z zaskoczeniem, jak i dozą kontrowersyjności. Wystarczyła jednak chwila, aby ta relacja przerodziła się w związek idealny. Uczucie zostało odwzajemnione i wszystko zdawało się zmierzać w dobrym kierunku. Próżno było szukać tu większych problemów, z czasem pojawiały się natomiast mniejsze. A te, z kolei, doprowadziły do sytuacji, w której obie strony zaczęły na poważnie rozważać możliwość rozstania. Czy w związku Sturridge-Liverpool możliwy jest zatem jeszcze happy-end?
Zacznijmy może od początku. Drugiego stycznia 2013 roku Daniel Sturridge zakończył przygodę z londyńską Chelsea, a rozpoczął z Liverpoolem. Emocje związane z tym transferem były mieszane. Część kibiców z miasta Beatlesów była zachwycona, postrzegając to jako przybycie młodego, dobrze rokującego napastnika. Pozostała część fanów wypominała jednak egoistyczny sposób grania Anglika oraz jego nieregularność w notowaniu dobrych występów. Zgodność na Anfield Road zagościła praktycznie z pierwszym meczem Sturridge’a w barwach „The Reds”. Nowy nabytek już w debiucie rozwiał wszelkie wątpliwości, a kolejne miesiące jedynie umacniały jego pozycję w klubie. Zachwycał zarówno skutecznością, jak i stylem, w jaki razem z Suarezem, rozmontowywał każdą defensywę w lidze. Duet S&S błyszczał, co prawda, głównie za sprawą Urugwajczyka, lecz Sturridge nie ustępował koledze na krok, strzelając zaledwie 6 bramek mniej. Gdy „El Pistolero” przeprowadzał się wraz z rodziną do Barcelony, były gracz Chelsea przygotowywał się do objęcia sterów w linii ataku Liverpoolu. Tu jednak kończy się sielanka, a rozpoczynają się miesiące frustracji fanów i przede wszystkim samego Sturridge’a.
Przed transferem do Liverpoolu, kontuzje nie prześladowały specjalnie Daniela. Podczas pobytu w Chelsea zmagał się z urazem ścięgna, jednak zarówno w Manchesterze City, jak i w Boltonie był okazem zdrowia. Pierwszą kontuzję na Anfield potraktowano więc z przymrużeniem oka. Szepty niepokoju pojawiały się wraz z kolejnymi. Zaczęło się od kostki, przez którą Sturridge opuścił niemal dwa miesiące gry. Jeszcze w tym samym roku napastnik Liverpoolu zaczął się skarżyć na ból w udzie. Przepadł mu następny miesiąc, a najgorsze miało jeszcze nadejść. W listopadzie 2014 roku odezwała się kontuzja z czasów gry w Chelsea. Problemy ze ścięgnem wybiły mu z głowy pojawienie się na boisku aż do lutego następnego roku. Sturridge został w tym czasie wysłany do Bostonu i Los Angeles, aby pod okiem najlepszych fizjoterapeutów i lekarzy raz na zawsze wyleczyć wszelkie doskwierające mu urazy. Jaki był rezultat tego pobytu za Oceanem? Anglik pograł dwa miesiące, by w kwietniu nabawić się urazu biodra. Ta kontuzja nie tylko zakończyła dla niego fatalny sezon, ale i wyeliminowała go z przygotowań do kolejnego. No i tu dochodzimy do punktu kulminacyjnego…
Powrót Sturridge’a zapowiadany był na spotkanie z Bourdeaux w ramach Ligi Europy. Anglik od jakiegoś czasu uczestniczył już w treningach z całą drużyną. Kibice Liverpoolu z niecierpliwością wyczekiwali więc oficjalnego potwierdzenia składu na „Żyrondystów”. No i nadchodzi ten moment. Podstawowy skład? Tam Sturridge’a brak. „Dopiero co wrócił, pewnie wejdzie z ławki w drugiej połowie” – pomyśleli sobie fani. Pytanie, gdzie powędrowały ich myśli, gdy również na rezerwie zanotowali brak swojego ulubieńca. Najczarniejszy scenariusz potwierdził Tony Barrett, pisząc, że Sturridge nabawił się kontuzji stopy podczas treningu. Był to prawdziwy cios dla fanów. Pojawiały się nawet plotki informujące o tym, że nie zobaczymy już Sturridge’a w tym roku. Wtedy to jednak Jurgen Klopp wszystko zdementował. Okazało się, że utalentowany napastnik poczuł na wspomnianym treningu ból, przez co automatycznie udał się na prześwietlenie i szczegółowe badania. Gdy te nic nie wykazały, niemiecki menadżer zakomunikował, by Sturridge „nauczył się odróżniać ból od poważnego bólu”. Po tej całej historii nasuwa się więc prosty wniosek – duża część problemów zdrowotnych Stu siedzi po prostu w jego głowie. Po jednym poważniejszym urazie mogła się u niego pojawić trauma i obawa przed kolejnymi, przez co choćby najmniejsze stłuczenie traktował poważnie. Jeśli ta teoria znajduje swoje potwierdzenie w rzeczywistości, to pozostaje nam jedna zagadka – Czy Sturridge może zmienić swoje podejście do tej kwestii? Czy może on zapanować nad lękiem przed kolejnymi kontuzjami?
Cała ta historia postawiła fanów „The Reds” w niezwykle trudnej i niekomfortowej sytuacji. Z jednej strony jest to przecież klasowy napastnik i gdy już jest na boisku, to daje drużynie wiele jakości. Jest też jednak druga strona medalu. Sturridge częściej, niż na boisku, pojawia się w gabinecie lekarskim, a treningi zamienia na rehabilitację. Na takim zawodniku najzwyczajniej w świecie nie można polegać. Pojawia się bowiem ryzyko tego, że znowu drobny uraz zmieni się w poważną kontuzję (nieważne, czy w rzeczywistości, czy w jego głowie). Problemem jest też z pewnością trzymanie go w klubie. Anglik zarabia bowiem bajeczną sumę 150 tysięcy funtów tygodniowo. Absurdalnym pomysłem byłoby płacenie takiej kwoty rezerwowemu, a co dopiero zawodnikowi, który przez większość sezonu nie znajduje się nawet w kadrze meczowej. Dla kibiców jest to więc ogromny dylemat. Pozbyć się genialnego piłkarza, czy zachować podatnego na kontuzje gracza i liczyć na to, że Stu w końcu zacznie regularnie grać?
Czy ten związek ma szansę przetrwać ten kryzys i puścić w niepamięć dotychczasowe wspomnienia? Cóż, możliwe, że wszystko, co najgorsze, jest już za nimi. Jeśli jednak wzajemne uczucie ma powrócić na właściwe tory, Daniel musi jak najszybciej przypomnieć fanom, za co go tak pokochali. Wówczas będzie szansa na to, aby mówić, że Sturridge i Liverpool żyli długo i szczęśliwie.