Faza pucharowa Ligi Mistrzów to dla kibiców przeważnie prawdziwa gratka. Znalezienie się w gronie 16 najlepszych drużyn Europy zobowiązuje i mogłoby się wydawać, że uczestnicy tej fazy – zwykle stali bywalcy – w większości znają się niemal na wylot. Tym bardziej biorąc pod uwagę, że w tym roku po raz pierwszy w 1/8 finału znalazły się zespoły wyłącznie z tzw. europejskiego top5. To jednak tylko pozory. Zero – dokładnie tyle razy mierzyły się ze sobą SSC Napoli i FC Barcelona w europejskich pucharach. Nie licząc dwóch spotkań towarzyskich z poprzedniego sezonu, o rywalizacji tych ekip nie możemy powiedzieć praktycznie nic. Mimo tego dzisiejszych rywali łączy naprawdę bardzo dużo i nie chodzi tu o pewną wyjątkową postać, o której nieco później.
Zarówno Napoli, jak i Barcelona, były w ostatnich latach bardzo wysoko w piłkarskiej hierarchii. Każda z nich oczywiście w swojej skali, bo dla jednych włączenie się do walki o „scudetto” było tym, czym dla drugich bicie się o tryplet. Barcelonie Luisa Enrique się udało, Napoli Maurizio Sarriego zabrakło „pary” na finiszu. Oba kluby miały jednak wszystko, by wciąż się rozwijać i dążyć do kolejnych sukcesów – jakość, styl, tożsamość, zespół. W piłce nożnej bardzo często jest jak w życiu. Jedna decyzja, jedno wydarzenie dziejące się kilka sekund, może zawarzyć na dosłownie wszystkim. Może zacząć pasmo sukcesów, albo wręcz przeciwnie – kolejnych, coraz większych porażek.
Tak blisko, a jednocześnie tak daleko…
Mało rzeczy łączy obecne Napoli i Barcelonę tak bardzo, jak jeden miesiąc – kwiecień 2018 roku. To właśnie w jego trakcie oba kluby znalazły się na (nawiązując do znanych utworów) „schodach do nieba”, a następnie „autostradzie do piekła”. Szybszą huśtawkę nastrojów miała Barcelona, która wygrywając 4 kwietnia 4:1 z Romą na Camp Nou, była wręcz pewna awansu do półfinału Ligi Mistrzów. Sześć dni później stało się niemożliwe – „Giallorossi” odrobili straty, wygrali 3:0 i wyeliminowali wielką „Blaugranę”. Ta drużyna wtedy w jakiś sposób umarła. Doznała czegoś, czego wcześniej nie znała. To zostawiło na niej trwały ślad, czego dowód mieliśmy rok później na Anfield.
W Neapolu ten swoisty rollercoaster jechał dużo wolniej. Kwiecień zaczął się umiarkowanie, od zwycięstwa z Chievo, remisu z Milanem i triumfu nad Udinese. Prawdziwa euforia zapanowała jednak 22 kwietnia, kiedy po pamiętnej bramce Koulibaly’ego w 90. minucie, Napoli pokonało Juventus. „Azzurri” zbliżyli się do „Starej Damy” na zaledwie punkcik, a Wezuwiusz zatrząsł się od radości kibiców, którzy na cztery kolejki przed końcem uwierzyli w pierwsze od prawie 30 lat mistrzostwo. Euforia trwała jednak… tydzień. 29 kwietnia podopieczni Sarriego zrobili to, co czego przyzwyczaili. Kojarzycie powiedzenie: „Napoli, Napoli, kupon ci…” i tak dalej? Tak było także wtedy – Milik, Zieliński (obaj grali od 58. minuty) i spółka polegli we Florencji 0:3, na własne życzenie zabierając sobie szanse na walkę o tytuł.
Czy Messi zaczaruje San Paolo i zdobędzie wieczorem co najmniej dwa gole? Zagraj po kursie 7,00!
Tu można włączyć typowe gdybanie i zabawę w to, co by było, gdyby… Gdyby Barcelona nie wypuściła przewagi i awansowała dalej? Być może przeszłaby Liverpool, a w wielkim finale pokonałaby Real, nie tylko przerywając dominację „Królewskich”, ale także napędzając się na kolejne lata. A gdyby Napoli wygrało wszystkie mecze do końca sezonu i sięgnęło po „scudetto”? Kto wie, może Sarri byłby tak kochany, że nikt nie myślałby o zmianie wizji, o Ancelottim, a w następstwie nie byłoby tego, co dzieje się z klubem obecnie – jednej, wielkiej zapaści. Małe decyzje, o kilka wypowiedzianych słów za dużo bądź za mało, mogły spowodować efekt domina, który ciągnie się do dziś.
Kumulacja problemów
To, jak jest obecnie, wie chyba każdy choć trochę interesujący się futbolem. Barcelona od tygodni boryka się z wewnętrznymi problemami czy wręcz aferami, a równie głośno co o Messim, jest o prezydencie Bartomeu. Umówmy się – w żadnym poważnym klubie nie powinno tak to wyglądać. Nie zachwyca także drużyna budowana przez Quique Setiena, choć tu należy przyznać, że zdarza się jej zdecydowanie więcej przebłysków, niż u schyłku pracy Ernesto Valverde. A Napoli? Najlepszym komentarzem i odpowiedzią na to, czy Gattuso odmienił „Azzurrich” będzie to, że ci mają obecnie dokładnie tyle samo ligowych punktów co… AC Milan. Naprawdę trudno wyobrazić sobie jakieś gorsze porównanie.
W teorii mogłoby się więc wydawać, że zamiast wielkiego hitu dostaniemy walkę rannych żołnierzy, w dodatku obawiających się o swoje zdrowie z powodu czyhającego wokół koronawirusa. Nie brzmi to zachęcająco, ale pamiętajmy, że smaczków jest wręcz co niemiara. Przede wszystkim, zarówno Setien jak i Gattuso po raz pierwszy usłyszą na żywo hymn Ligi Mistrzów w roli trenerów. Trzeba przyznać, że nieczęsto zdarza się, by taka sytuacja miała miejsce w 1/8 finału tych rozgrywek. Problemy i nieprzewidywalność jednych i drugich sprawiają, że w tym meczu nie ma faworyta. Nie zdziwimy się, jeśli Barcelona wygra 5:0, ale także zrozumiemy, jeśli przegra kilkoma bramkami. Nie pomagają oczywiście statystyki – od wygrania Ligi Mistrzów w sezonie 2014/2015, Barcelona rozegrała w fazie pucharowej dziesięć spotkań. Zdobyła w nich zaledwie cztery gole, z czego trzy były autorstwa Messiego, a jeden popularnego „own goal’a” (w tę rolę wcielił się Luke Shaw). Wychodzi na to, że znów wszystko będzie na barkach Argentyńczyka, który przy okazji tego meczu może być wyjątkowo rozkojarzony…
Magia przeszłości
Dlaczego? Głównie ze względu na swojego wielkiego rodaka, Maradonę. „Boski Diego” najlepsze chwile w Europie przeżywał właśnie na Stadio San Paolo, na którym Messi zagra dziś po raz pierwszy.
Lionel Messi arrives for training at the home of Diego Maradona ? pic.twitter.com/cJsKxsEcYz
— Football on BT Sport (@btsportfootball) February 25, 2020
Niezależnie od tego, czy zawodnik Barcelony jest sentymentalny czy nie, z pewnością w pewien sposób poczuje więź z tym, co trzy dekady temu działo się na wspomnianym placu gry za sprawą jego rodaka. Czy także uda mu się zaprezentować magię, jakiej kibice na San Paolo nie widzieli od czasów Maradony? Z pewnością ma ku temu wszelkie predyspozycje. W wieku 32 lat, ośmiu miesięcy i jednego dnia wciąż jest na szczycie, odebrał szóstą Złotą Piłkę, asystuje i strzela na zawołanie. Maradona w wieku 32 lat, ośmiu miesięcy i jednego dnia został wyrzucony z Sevilli, która wcześniej zlitowała się i przygarnęła go po 15 miesiącach zawieszenia za pozytywny wynik testu na obecność narkotyków…