Jeśli ktokolwiek myślał, że Mario Balotelli jest największym darmozjadem w Liverpoolu to jest chyba w lekkim błędzie. Włoch to, w porównaniu do jegomościa o którym piszę poniżej, dość regularnie grający piłkarz, a do tego czasami miewający przebłyski swojego dużego talentu. Wiem, że brzmi to dość niezwykle, ale jest taki jeden specjalista, który nawet nie próbuje udawać, że chce mu się „wykonywać zawód piłkarza”. Panie i Panowie – oto Król królów – Jose Enrique.
Kariera Hiszpana to dość ciekawy materiał na film, choć może lepszą formą zobrazowania jego kariery byłby skecz; Jako młody chłopak zaczynał kopać piłkę w klubie ze swojego miasta – Levante, a konkretnie w jego drugim zespole. Niedługo później przeniósł się do lokalnego rywala Żab, czyli Valencii tylko po to… by nigdy nie dostać szansy występu w drużynie Nietoperzy. Na swoje szczęście Jose znalazł zaufanie w Celcie Vigo, a następnie, dość niespodziewanie, w Villarreal. To właśnie niezłe występy w zespole Żółtej Łodzi Podwodnej przyniosły Hiszpanowi zainteresowanie ze strony angielskich klubów i stopniowe uznanie selekcjonerów reprezentacji młodzieżowych.
Po zaledwie jednym, ale za to bardzo dobrym, sezonie spędzonym w żółtym trykocie, Enrique przeniósł się do Anglii, a konkretnie do Newcastle United. Popularne Sroki zapłaciły za młodego Hiszpana bagatela 6,3 mln funtów, co tylko miało jeszcze bardziej uwypuklić niezwykłe nadzieje pokładane w 21-latku. I faktycznie. Nad rzeką Tyne Enrique prezentował wysoki poziom nieco w przeciwieństwie do swojego klubu, któremu zdarzyło się spaść z ligi. To jednak nie wystarczyło by zniechęcić go do zmiany klubu i pozostał w zespole, któremu udało się wygrać rozgrywki w Championship. Wszystko to zaowocowało w postaci dość imponujących 129 meczów dla Srok. Wreszcie, po udanych dla samego zainteresowanego sezonach nadszedł czas na transfer do większego klubu. Hiszpanem zainteresował się Liverpool, który już 4 lata wcześniej pragnął ściągnąć go do siebie.
Czy patrząc na dotychczasową karierę Enrique nie można było dojść do wniosku, że w The Reds będzie szło mu jeszcze lepiej? Jose stopniowo trafiał do coraz większych klubów, by wreszcie znaleźć się w jednym z potentatów ligowych. Zdrowy rozsądek zakładał właśnie taką opcję… sprawy potoczyły się jednak zupełnie inaczej, choć, co typowe dla tego piłkarza, wystartował dobrze.
Początki w klubie znad Merseyside obiecywały wiele. Jose Enrique nieźle wpasował się w zespół i w swoim debiutanckim sezonie rozegrał ponad 40 meczów stając się jedną z najważniejszych postaci w zespole. Do kolejnego sezonu przystąpił z dużymi oczekiwaniami nie tylko wobec siebie, ale także wobec swojej drużyny, której udało się awansować do Ligi Europy. Niestety, wówczas zaczęły się problemy.
Hiszpan doznał kontuzji mięśnia uda i musiał opuścić zespół na 7 meczów. Nikt jednak nie podejrzewał, że to początek końca nieźle zapowiadającej się kariery. Kolejny uraz przydarzył mu się w sezonie 13/14 kiedy to po raz pierwszy odezwało się kolano Enrique. Pierwsza kontuzja związana z tą częścią ciała wyłączyła go z gry na zaledwie 3 mecze, jednakże gdy uraz się odnowił rozpoczął się osobisty dramat wychowanka Levante. 240 dni. Tyle trwała przerwa spowodowana przez problemy z kolanem. Dla Jose oznaczało to wielkie kłopoty, podobnie jak i dla Liverpoolu, który zrozumiał, że musi sięgnąć po innego bocznego obrońcę, bowiem z tym mogą być już tylko bóle głowy. Niestety, mieli rację.
Lewy obrońca już nigdy nie wrócił do swojej dawnej dyspozycji, a przecież zapowiadał się na naprawdę bardzo solidnego zawodnika, z pewnością nie gorszego niż Glen Johnson czy Flanagan. Z pewnością duża w tym rola poważnych kontuzji, ale nie należy zrzucać na ich karb całej winy. Należy dostrzec też, a może przede wszystkim, niezbyt duże zaangażowanie Hiszpana w to, żeby wrócić na boisko i faktycznie dać pożytek swojej drużynie. Zamiast tego „wolał” spędzać czas w szpitalach oraz… błyszczeć formą, jak niegdyś na boisku, w mediach społecznościowych. Enrique został szybko mianowany „Królem Instagrama” i wyraźnie mu to pasuje, bo nie zamierza rezygnować z tejże wygody. Niekoniecznie z tej sytuacji szczęśliwy jest zarząd Liverpoolu, który zapewne wolałby, nieco krnąbrnego, mającego skłonności do kontuzji i zwyczajnie cholernie niepożytecznego zawodnika sprzedać, ale jakoś nikt się specjalnie nie garnie do zakupu Hiszpana… Ciekawe dlaczego.