Dzień rozpoczął się dla mnie wizytą listonosza, który w krótkiej rozmowie przy odbieraniu paczki opowiedział mi, jak bardzo chciał być dzisiaj w Warszawie. To był dopiero początek, bo przy śniadaniu słyszałem o tym w tv, podczas jazdy samochodem zapowiedzi pojawiły się w radio. Miałem wrażenie, że mecz interesuje każdego i potwierdza to lista gości na Narodowym. Wszędzie było czuć atmosferę wielkiego piłkarskiego święta. Drugi maja to w Polsce Święto Flagi i piłki nożnej.
Piłkarze zarówno Lecha, jak i Legii to naprawdę empatyczni goście. Prawdziwą grę zaczęli, gdy rozeszły się czarne kłęby dymu z odpalonych przez warszawskich kibiców środków pirotechnicznych. Skoro majówka to i grill – na trybunach dym, a na boisku ogień. O rozpałkę zadbał Szymon Pawłowski, który po niezbyt dobrym piąstkowaniu Malarza trafił w słupek.Dla Lecha wszystko co dobre zwiastował gwizdek sędziego i nieruchoma piłka. To po stałych fragmentach Poznaniacy mogli wyjść na prowadzenie. Fatalnie z 6 metrów pomylił się Kamiński, a klasę przy strzale Lovrencsicsa pokazał blokujący to uderzenie Michał Pazdan. Uśmiechać musiał się Adam Nawałka, gdy obserwował poczynania swojego środkowego obrońcy, bo ten grał pewnie, a to chyba największy komplement dla centralnego defensora. Wyróżnienie Pazdana dużo mówi o poziomie pierwszej połowy, w której była walka, odpowiednia presja, otoczka tego finału, a zabrakło tylko futbolu. Ale przecież gdyby w tym spotkaniu było wszystko, to część zgromadzonych przed telewizorami kibiców pomyślałoby, że ogląda mecz Champions League, a nie bliski sercu Puchar Polski – tego organizatorzy, by nie wytrzymali.
O to, by po przerwie na boisku nie zgasł ogień, zadbał Karol Linetty. Kolejne podania reprezentanta Polski stwarzały kolegom szanse do objęcia prowadzenia. Konkretów niestety zabrakło i żeby szukać prawdziwych emocji należało zawiesić wzrok na trybunach – tam poziom był światowy. Na zegarze widniała 69. minuta i w tym momencie Prijović spryskał grilla spirytusem. Biała część stadionu eksplodowała, a sam Szwajcar dał kolejny pretekst, by porównywać go do Zlatana. Co ważne, nareszcie nie ogranicza się to tylko do wyglądu.
Skoro na ruszcie ogień, to wokół dym. Dużo dymu. Tyle, że na kolejne akcje musieliśmy poczekać kilkadziesiąt minut. Tutaj dobry smak kibiców się skończył. Szkoda, że odreagowywanie nieudanego sezonu przybrało taką formę. Wszyscy przeciwnicy pirotechniki na stadionach z satysfakcją zapisali datę 2.05 w swoich notesach, bo granica między zachwycaniem, a przeszkadzaniem w meczu jest cienka i niestety została z premedytacją przekroczona. Rzucanie rac w stronę bramkarza Legii to szczyt głupoty, a wydawało się przed rokiem, że wszyscy już do takiego meczu dojrzeli.
Sędzia Marciniak doliczył do spotkania 12 minut, podczas których przyszło mu podjąć niezwykle trudną decyzję o nieprzyznaniu Legii rzutu karnego. Kolejne powtórki pokazały nam, zwykłym śmiertelnikom, że arbiter miał rację. Brawo, forma przed Euro obiecująca! Niedługo potem Marciniak z ulgą dmuchnął w gwizdek po raz ostatni. Wydaje się, że ten mecz ze względu na przeszkody, które pojawiły się po bramce Prjovicia, sędzia zapamięta na długo.
Legia swój cel wypełniła i na kartce z zadaniami na ten sezon, nieodhaczone pozostaje tylko zdobycie Mistrzostwa Polski. A Lech? Lech ma czas na przemyślenie i zbudowanie czegoś od nowa, bo wejście do europejskich pucharów przez ligową furtkę będzie niezwykle trudne. Przykre są wnioski płynące z tego meczu. Grania w piłkę było tutaj jak na lekarstwo i z takim poziomem możemy tylko pomarzyć o Lidze Mistrzów.