Pięć powodów dla których warto oglądać tę kolejkę BPL

1. Coraz gorzej. Przed kilkoma tygodniami wydawało się to zupełnie nierealne. Od siedmiu meczów nie wygrali, a od pięciu nie zdobyli ani jednego punktu. Crystal Palace, czyli największy regres tego sezonu w Premier League.

Jeszcze niedawno walczyli o europejskie puchary, potrafili postraszyć Chelsea, Liverpool czy Southampton, a teraz przegrywają dosłownie z każdym. Tu już nie chodzi o Tottenham czy The Blues… . Orły przegrały nawet z Bournemouth czy tą nieszczęsną Aston Villą. Z silnego zespołu, którego zaczęli się bać dalej niż w granicach miasta Bitelsów, przeistoczyli się w drużynę będącą na zaledwie dwunastej pozycji w tabeli. Dość powiedzieć, że do szóstego West Hamu tracą osiem punktów, czyli tyle samo co wynosi ich przewaga nad ostatnim bezpiecznym Norwich City. Doprawdy niekomfortowa sytuacja Alana Pardew.

Najbliższa kolejka to mecz z Swansea City, która od momentu zwolnienia Gary’ego Monka gra coraz lepszy futbol, czyli jest przeciwieństwem sytuacji Crystal Palace. Łabędzie ugrały w ostatnich pięciu meczach pięć punktów, a w dodatku nikt ich nie pokonał od trzech spotkań. Takim osiągnięciem może pochwalić się zaledwie sześć zespołów i proszę mi wierzyć w żadnym z nich najlepszym strzelcem nie jest Yohan Cabaye.

2. Przestańcie wierzyć w cuda. Nie macie się co nastawiać na jakieś wybitne sukcesy w tym sezonie. Szóste miejsce na koniec sezonu to będzie doskonały wynik i wiecie o tym doskonale, tylko musicie przestać się oszukiwać.

Jurgen Klopp nie jest czarodziejem. Nie jest żadnym magikiem i nie wykręci czegokolwiek sensownego z tego materiału ludzkiego, którym Liverpool dysponuje. Nikt by nie wykręcił, śmiem twierdzić, że nawet Sir Alex Ferguson by nie podołał. Problemy tego klubu sięgają każdej pozycji i sieją w niej niesamowity zamęt. Na bramce nie ma pewnego punktu – o wadach Belga powiedziano już tysiące słów i napisano miliony znaków więc nie warto powielać schematów, a o postawie Adama Bogdana i jego samej obecności w klubie wstyd jest nawet wspominać. Dalsza część formacji defensywnej również nie napawa optymizmem. Prócz Nathaniela Clynie nie ma tutaj nikogo, kto w 100% wywiązywałby się ze swoich obowiązków. Począwszy od Sakho, przez Lovrena, a na Moreno skończywszy. Dalej napotykamy strasznie widoczny brak skrzydłowych i napastnika, którego rolę próbuje grać Roberto Firmino. Z zamiennym skutkiem, ale i tak jest on lepszy niż Christian Benteke. Bądźmy szczerzy – 3/4 zawodników Liverpoolu nie nadaje się do pierwszego składu, a połowy z nich nie powinno w ogóle być na Anfield.

Po dramatycznie złym meczu z Leicester oraz wcześniejszą męczarnią i horrorem z Norwich City, najbliższe spotkanie z Sunderlandem nie wygląda zbyt optymistycznie. Co prawda Czarne Koty ostatnie zwycięstwo odniosły w połowie stycznia i to nad bardzo osłabioną Swansea, ale ich gra w ostatnich meczach nie wyglądała źle. Zarówno z Manchesterem City jak i z Bournemouth zabrakło do szczęścia naprawdę niewiele. A kiedyś szczęście musi się przecież do nich uśmiechnąć. Należy też pamiętać, że Liverpool swój zapas już wyczerpał.

3. Uciekające kurczaki. Wszyscy się z nich zawsze śmieją. Wynajdują sobie coraz to nowsze i coraz to kreatywniejsze szpile w kierunku Spurs. A teraz to oni mogą się z nich śmiać, bo grają jak nigdy.

Absolutnie najlepsza defensywa w lidze. Zaledwie 19 straconych bramek, co daje nam niespełna 0,8 gola na mecz, a drugi w tej klasyfikacji Manchester United stracił ich ponad 0,87. Teoretycznie różnica jest niewielka, ale oznacza ona aż dwa gole. Pomyślcie jakby mogły wyglądać Czerwone Diabły, gdyby nie traciły goli na przykład w starciu z Southampton bądź Newcastle United. Z pozoru wydaje się być to niezauważalną różnicą, a w przeciągu całego, długiego i męczącego sezonu Premier League jest kolosalną przewagą dla jednych bądź przepaścią dla drugich.

Jednakże Spurs to nie tylko obrona, to także doskonale pracująca ofensywa. W tym sezonie wbili oni rywalom aż 44 bramki. Równie dobrze spisuje się tylko genialne Leicester, a lepiej jedynie Manchester City, który od kilku sezonów jest istną maszyną do zdobywania goli. Tottenham zdecydowanie nie ma się czego wstydzić.

Wątpię żeby powody do wstydu znaleźli też w meczu z Watfordem. Szerszenie to drużyna bardzo mocno nieobliczalna, ale Spurs już raz ich zaskoczyli, kiedy to Son popisał się genialnym uderzeniem piętą pomiędzy nogami Gomesa, w samej końcówce tamtego starcia. Teraz jednak nie przewiduję aż takiej batalii. Watford od tamtego meczu zaczął grać nieco gorzej, a podopieczni Argentyńczyka prezentują się jeszcze inteligentniej. Nie mniej jednak będzie ciekawie.

4. Szczyt szczytów. To może być najważniejsze spotkanie angielskiej ekstraklasy w tym sezonie i nie ma w tym ani cienia żartu. Manchester City kontra Leicester City. Dwa najlepsze zespoły tego sezonu i różnica trzech puntków. Trzy oczka jeszcze nigdy nie były w tej kampanii aż tak ważne.

Obydwie drużyny mają taki sam bilans w ostatnich pięciu meczach. Dwa remisy i trzy zwycięstwa. Obydwie drużyny potrafiły wbić rywalom po kilka bramek – Obywatele cztery strzelili Crystal Palace, a Leicester trzy Stoke City. I na tym podobieństwa się kończą, bo to są dwie szalenie różne drużyny. O ile podopieczni Claudio Ranieriego stawiają na szybkie ataki i dość ograniczone kombinacje akcji polegające w znacznym stopniu na jak najszybszym dostarczeniu futbolówki pod nogi Jamie Vardiego, a od czasu do czasu rajdzie Mahreza, to Manchester City stara się być bardziej finezyjny. Bardziej wyszukany w zdobywaniu bramek i konstruowaniu gry. Czasami jest to jednak dość mało przydatna rzecz, bo niektóre drużyny też stawiały na posiadanie i finezję w meczach z Lisami i wszyscy wiemy jak kończyli. Przykład? Ano Liverpool z ostatniego starcia tych drużyn.

Dla trenera Manchesteru będzie to jednak podwójnie ważny mecz. To jego ostatni sezon w niebieskich barwach tej drużyny. Od następnego sezonu jego miejsce zajmie Pep Guardiola. To ostatnia szansa na ponowne zaistnienie w Anglii dla Manuela Pelligriniego. Tym razem po prostu nie ma marginesu błędu.

5. Żeby było jak dawniej. Kiedyś było to starcie na które czekali wszyscy fani angielskiej ekstraklasy, nawet jeśli nie kibicowali oni ani Chelsea, ani Manchesterowi United. A teraz? A teraz musiałem zastanowić się nad wyższością tego meczu nad starciem Norwich City z Aston Villą.

Spirala nienawiści między tymi klubami jest naprawdę długa i naprawdę mocna. Czerwone Diabły bardziej nie lubią tylko Liverpoolu, a The Blues Arsenalu. I nie ma co się specjalnie dziwić. To właśnie te dwa kluby najzażarciej walczyły o mistrzostwo kraju w erze Premier League. To właśnie ci pierwsi widzieli w tych drugich najpoważniejszego rywala w drodze po tytuł. I vice versa. Czy to nie jest piękna nienawiść? Nienawiść napędzająca do jeszcze większej pracy, prowadząca do jeszcze większego zaangażowania jednych i drugich. Przez te wszystkie lata dawali sobie solidnego kopa energii.

A teraz? A teraz wszystko lekko umarło. Manchester United nie jest pierwszy w tabeli. Chelsea nie traci do nich dwóch punktów. Manchester United jest piąty w tabeli, a Chelsea traci do nich jedenaście oczek. O ile w wypadku klubu z miasta Oasis impas trwa już trzeci sezon, to podopieczni Guusa Hiddinka do tego rodzaju sytuacji przyzwyczajeni raczej nie są. Gdy ostatni raz te kluby mierzył się ze sobą, to padł bezbramkowy remis. Był to jednak najpiękniejszy bezbramkowy remis jaki w życiu widziałem i malutka okazja do powrotu do przeszłości. Tego właśnie powrotu z okazji jutrzejszego meczu sobie i wam życzę.

Komentarze

komentarzy