Może i Liverpool w ostatnich latach „nie umie w trofea”, ale z pewnością „umie w transfery”. Pomijając genialnie spisujących się Alissona, van Dijka czy Robertsona, na Anfield mają przecież jedną z najlepszych ofensyw w lidze, a może i w Europie. Jednym z jego elementów jest Sadio Mane.
Można znaleźć przedmeczowe grafiki sprzed czterech lat, na których „straszyła” ofensywa w składzie: Borini, Balotelli, Lambert. Patrząc na obecne jej zestawienie, tamte wydaje się co najwyżej jakimś nieśmiesznym żartem. Transfery Mane, Firmino i Salaha sprawdziły się być może lepiej niż przypuszczano, a za ściągnięcie afrykańskiej dwójki odpowiadał Juergen Klopp. Szczególnie ważne było dla niego pozyskanie Senegalczyka. Jak się okazuje, nie było to pierwsze zetknięcie tej dwójki.
– W swoim życiu popełniłem kilka błędów, a jednym z największych było nie zabranie Sadio, kiedy byłem w Dortmundzie. Byliśmy już razem w biurze i rozmawiałem z nim. Potem nie byłem jednak przekonany, ale to była wyłącznie moja wina. (…) Jest wybitnym zawodnikiem, uwielbiam go. Życie dało mi drugą szansę na współpracę z nim. Mam nadzieję, że obaj dalej będziemy z tego korzystać – wyznał Niemiec.
Wspomniana sytuacja miała miejsce w 2014 roku, tuż przed sezonem, którego rundę jesienną BVB zakończyło w strefie spadkowej. Kto wie – być może z Sadio Mane wszystko ułożyłoby się inaczej, a Niemiec wciąż trenowałby dortmundczyków? Gdybanie teraz nic już nie da, ale dla Liverpoolu okazuje się to być może przełomową chwilą. Senegalczyk zamiast do Niemiec trafił na południe Anglii, gdzie zanotował doskonałe wejście do Premier League. Reszta jest historią, która wciąż trwa…