Przetasowanie na szczycie
Rozpoczęty w sierpniu 2013 roku ligowy sezon w najatrakcyjniejszej lidze świata stał pod kilkoma znakami zapytania. W dodatku główne wątpliwości dotyczyły najbardziej możnych, zmiany menedżerów nastąpiły przecież w trzech najlepszych na mecie edycji 2012/13, zespołów, a mianowicie Manchesteru United, Manchesteru City i Chelsea Londyn. Bukmacherzy nie przejęli się jednak tym faktem i śmiało obstawiali powtórkę z rozrywki, może w nieco innej konfiguracji, niemniej jednak skład podium miał pozostać nienaruszony. Szybko okazało się, że o ile przyzwyczajone do karuzeli trenerów nowobogackie Chelsea i MC nie doznały szoku, to w przypadku Czerwonych Diabłów odejście Alexa Fergusona spowodowało ciężką zapaść. Poniżej przedstawię swój punkt widzenia na najważniejsze elementy zakończonego już, niestety, ligowego maratonu w ekstraklasie Anglii.
Manchester City – czyli energia z Południa
Alvaro Negredo, Jesus Navas, Fernandinho, a przede wszystkim Manuel Pellegrini – nazwiska letnich nabytków, przybyłych do niebieskiej części Manchesteru nie napawały zbytnim optymizmem realistów, którzy mając świadomość specyfiki Premiership, nie wróżyli wielkich sukcesów nawykłym do technicznej i pełnej pietyzmu gry. Stereotyp ten został jednak mocno nadwyrężony, gdyż np. Negredo udanie wprowadził się na angielskie boiska, prezentując twardy i adekwatny do potrzeb rozgrywek styl.
Dobrym wyborem okazał się także Pellegrini, będący lepszym taktykiem od swojego poprzednika, Roberto Manciniego, a jednocześnie wyzbytym charakterystycznych dla Włocha minusów charakterologicznych i niedostosowanego do powagi stanowiska temperamentu. Dlaczego City wygrało ligę? Początek był tylko trochę bardziej udany niż u sąsiadów z Miasta Włókniarzy, ale już pierwsze derby pokazały, że potencjał do tytułu drzemie tylko w jednej drużynie z Manchesteru. Później The Citizens imponowali i dominowali, a w okolicach początku drugiej połowy sezonu złapali wyraźną zadyszkę, czego najdonioślejszym wyrazem był oddany bez walki dwumecz w 1/8 finału Ligi Mistrzów z Barceloną. W kwietniu i maju ekipa Pellegriniego grała już lepiej, ale trzeba pamiętać, że bezpośredni mecz z najgroźniejszym konkurentem do mistrzostwa, Liverpoolem, jednak przegrała. Trudno też w tym miejscu nie przyznać, że właśnie potknięciom The Reds City zawdzięcza ostateczny triumf. Stara zasada głosi jednak, że zwycięzców się nie sądzi, zatem wypada tylko pogratulować zdobyczy i krótko przeanalizować powody ostatecznego zwycięstwa. Otóż, są one dość banalne. MC wygrało, bo w obszernych momentach futbol przez nich serwowany opierał się na zmiksowaniu dynamicznego i naznaczonego ciągłą wymianą pozycji ataku pozycyjnego ze skutecznym kontratakiem. Zatem, zwyciężyli, bo w najpełniejszym stopniu nawiązali do trendów, zapewniających sukcesy na europejskich salonach. Na szczególne wyróżnienie zasłużył rzecz jasna Yaya Toure, lider środkowej formacji drużyny i człowiek, który zachowuje zimną krew i podrywa zespół do walki w kluczowych momentach. Poza silną osobowością, nie można mu odmówić umiejętności stricte piłkarskich, z opanowaną do perfekcji zdolnością odnajdywania się w grze, niezależnie od jej tempa na czele. Jeśli Citizens rozwiną to, co zakiełkowało w tym sezonie, obronią tytuł i osiągną sukces w Champions League, jeśli spoczną na laurach – zostaną zepchnięci z piedestału, ale na pewno nie poniżej trzeciego miejsca.
Liverpool – czyli o krok od przełamania
Już byli w ogródku, już witali się z gąską… Wystarczył jeden poślizg, w który wpadł w meczu 36. kolejki Steven Gerrard, by pierwszy od ponad dwóch dekad tytuł mistrzowski uciekł podopiecznym Brendana Rogersa sprzed nosa. Osobiście byłem skłonny przyjąć, po efektownej (nie w rozmiarach, ale w stylu) wygranej w meczu na szczycie z Manchesterem City na Anfield Road, że tytuł powędruje do drugiego najlepszego klubu w historii angielskiej piłki. Siódmy na koniec ubiegłego sezonu team, w tej edycji imponował świeżością, pomysłowością i witalnością, ale jak zwykle okazało się, że w starciu z piłkarskim cwaniactwem w ostatecznym rozrachunku powyższe przymioty nie mają wielkiego znaczenia. Wicemistrzostwo, w dodatku osiągnięte po radosnej, ofensywnej grze, jest dużym osiągnięciem, najlepszym ligowym wynikiem od 12 lat. Nie ma sporu, co do tego, że znaczący progres, dotyczący jakości gry The Reds, wiąże się przede wszystkim z osobą menedżera, Brendana Rogersa. W pierwszym roku trenowania Liverpoolu przetestował rozmaite warianty, nie skupiając się na rezultatach, badał, poszukiwał. Eksploracja okazała się bardzo owocna, futbol „na tak” stał się znakiem firmowym drużyny, gra ofensywna wzbudzała zazdrość i przestrach rywali. Niewielu trenerów byłoby w stanie wydobyć więcej z duetu Suarez – Sturridge, zawodników świetnych, ponadprzeciętnie utalentowanych, ale ciężkich w prowadzeniu. Tym bardziej bolesne, że taki zespół przegrał rywalizację o najwyższy laur na samym finiszu, w dodatku u siebie.
No cóż, futbol bywa okrutny, ale z taką determinacją, pasją i potencjałem, Liverpool powinien wrócić na stałe do rywalizacji na najwyższym poziomie, zarówno na krajowym podwórku, jak i w Europie. Ale gwarancji na to, że Stevenowi Gerrardowi wreszcie dane będzie podnieść puchar za mistrzostwo Anglii, nie ma żadnej.
Chelsea – czyli powrót do krainy złudzeń
Londyńczycy zaliczyli przyzwoity sezon. W lidze uplasowali się na najniższym stopniu podium, tracąc zaledwie cztery punkty do mistrzowskiego City. W Champions League odpadli w półfinale, nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że gdyby podopieczni Jose Mourinho osiągnęli jakimś cudem więcej, byłoby to rażącą niesprawiedliwością. Mówi się, że portugalski menedżer nie jest mistrzem nowatorstwa w dziedzinie taktyki, a jedynie geniuszem komunikacji i mobilizacji podopiecznych i zdaje się, że wiele prawdy jest w tych słowach. Patent z wykorzystaniem Ramiresa jako wahadłowego pomocnika, raz defensywnego, a raz bocznego, kupił od tymczasowego poprzednika, notabene nielubianego Rafy Beniteza. Ustawienie 4-2-3-1, popularny diament, jest przez JM wykorzystywane od dekady, grało tak pod jego przywództwem Porto, grał tak Real, grała i gra tak Chelsea (jedynym wyjątkiem, z rewelacyjnym skutkiem, był Inter w sezonie 2009/10). Trzeba oddać Chelsea, że zdobyła niemal komplet punktów w meczach z najlepszymi (remis i wygrana z MU oraz po dwa zwycięstwa z Liverpoolem i MC). To pokazuje skalę talentu Mourinho oraz możliwości, jakimi dysponuje jego drużyna. Należy jednak pamiętać, że zarówno aktualny mistrz, jak i wicemistrz, to ekipy nastawione na strzelanie goli i atak, podczas gdy The Blues skupieni są na grze na „zero z tyłu”.
Futbol przez nich uprawiany nie ma ambicji bycia ekspozycją tego, co w piłce nożnej najefektowniejsze, raczej z góry nastawia się na blokadę atutów przeciwnika, kurczową i aptekarską obronę, a ekspansję zostawia ewentualnym, przychylnym okolicznościom. Wszyscy fani teamu dobrodzieja Abramowicza, którym zdawało się, że powrót magicznego menedżera sam w sobie sprawi, że Chelsea zgarnie wszystko, co jest do zgarnięcia, się przeliczyli. Pierwszy sezon po ponownym objęciu ekipy z zachodniego Londynu nie był wcale imponujący. Niebiescy nie potrafili pokonać wielu przeciętnych drużyn, cierpiąc na chroniczą niemożność wyprowadzenia konstruktywnego ataku pozycyjnego. Chelsea stała się ofiarą zbyt monotonnego, mało innowacyjnego i jednostronnego stylu gry. Najlepiej unaocznił to dwumecz z Atletico, gdzie po pierwszym, zremisowanym bezbramkowo w męczarniach spotkaniu nastał rewanż, który doszczętnie obnażył braki The Blues. Jeśli w przyszłym sezonie ten zespół nie urozmaici sposobu gry, to druga kadencja The Happy One nie musi być dłuższa od pierwszej. Na dzisiaj, Chelsea nie ma szans na zwycięstwo z Bayernem czy Realem, ligi też raczej nie zwojuje.
Arsenal – czyli nadzieja matką głupich
Podziwiam Arsene’a Wengera. Podziwiam też Arsenal, za to, że wykazuje się taką lojalnością wobec tego menedżera. Takie mniej więcej słowa wypowiedział Jose Mourinho tuż przed wielkim świętem bossa ekipy z północnego Londynu, jakim był mecz nr 1000 w roli sternika The Gunners. Jednak nie tylko to starcie, przegrane przez Arsenal 0:6, było nieudanym aspektem minionego już sezonu dla tej drużyny. Zajęcie po raz kolejny czwartego miejsca nie jest chwalebne, zwłaszcza, że kiedy jeszcze Mesut Ozil był w formie, Kanonierzy aspirowali do przejęcia schedy po Manchesterze United. Jednak jak zwykle na przełomie zimy i wiosny było po sprawie. Arsenal stracił trochę głupich punktów, dał się rozgromić Chelsea i Liverpoolowi, co sprawiło, że nie stanął do poważnej walki o tytuł. Idealistyczne koncepcje, niezależnie, czy mówimy tu o światowym pokoju, sprawiedliwości społecznej, czy może o wygrywaniu za pomocą posiadania piłki i szybkiej wymiany jak największej ilości podań po ziemi są czasem piękne i szlachetne w teorii, jednak wcielane w życie przynoszą raczej więcej szkody niż pożytku. Arsenal cierpi na tę samą chorobę od kilku lat. Chce grać ładnie, a pośród cyników to nie popłaca, niechęć do futbolowego makiawelizmu będzie przynosić tej drużynie kolejne rozczarowania. Skoro potrafił zejść ze sceny w glorii chwały Ferguson, tym bardziej powinien to zrobić nie mogący się z nim równać osiągnięciami Wenger.
Everton i Tottenham – czyli na peryferiach elity
Traktowanie drużyny piłkarskiej jak mechanizmu, a nie jak organizmu – to chyba największa bolączka tzw. „współczesnej myśli trenerskiej”. Nie ma tutaj miejsca na hołdowanie dobrej atmosferze, długofalowemu podejściu i uniwersalnym wartościom, jest raczej ciągłe reperowanie, przedmuchiwanie i aktualizowanie szwankującego urządzenia. Tak robił przez cały czas Andre Villas – Boas, opętany obsesją znalezienia patentu na futbol doskonały. Tak też zdaje się robić Roberto Martinez w Evertonie. Wprawdzie piąte miejsce osiągnięte z The Toffees przez tego ostatniego jest wynikiem kapitalnym, to wydaje się, że w pierwszym roku pracy menedżer ten osiągnął apogeum możliwości. Everton gra piłkę poukładaną, ale opartą na wykorzystywaniu swoich atutów w równym stopniu, co na maskowaniu niedoskonałości. Sztywna dyscyplina potrafi zdziałać cuda, ale gdy brakuje pierwiastka jakościowego, ciężko przekuć jednorazowy sukces w długofalową strategię. Dlatego jeśli Barcelona chce wyciągnąć Martineza będącego na fali, to tylko teraz, za rok ten trener nie będzie już tak wysoko. Co do Tottenhamu, to ich przypadek jest wart szerszej dysertacji. Wydanie na transfery 100 milionów funtów w sposób tak nieprzemyślany to prawdziwa sztuka. Tottenham nie jest w moim przekonaniu w stanie stworzyć drużyny, która szturmem zawładnie ligą angielską. Być może zwolnienie Villasa – Boasa nie było błędem, to raczej wylanie Harry’ego Redknapp’a w 2012 roku było głupotą. Obydwie ekipy nie są w stanie na tym etapie swej ewolucji osiągnąć nic więcej niż to, co osiągnęły w tym sezonie.
Manchester United – czyli piekło na ziemi
22 kwietnia 2013 roku był na Old Trafford dniem szczęśliwym. Wtedy to, bowiem przypieczętowany został 20. tytuł mistrza Anglii dla Manchesteru United, 13. pod kierunkiem sir Alexa Fergusona. Rok później Czerwone Diabły są w odwrocie. Ale znalazły się w nim tak naprawdę już w dwa tygodnie po zdobyciu ostatniego tytułu, w momencie ogłoszenie decyzji przez SAFa. Wiele artykułów i opinii prasowych wielbiło klub, w którym na gorącym stołku menedżera od 1986 roku pozostawał ten sam człowiek. To, co dla wielu mogło być postrzegane, jako wielka zaleta, dla klubu de facto mogło okazać się klęską. Nowa miotła, którą mianowany został rodak poprzednika, David Moyes, to szkoleniowiec dobry, solidny, z warsztatem i metodami. Nigdy nie był i nie będzie jednak zaliczany do creme de la creme myśli trenerskiej. Mianowanie go następcą legendy i przyznanie zaszczytnego tytułu The Chosen One mogło okazać się na wyrost.
Sezon 2013/14 był dla Manchesteru United ze wszech miar katastrofalny. Siódme miejsce w lidze dla teamu, który w historii Premier League nigdy nie wypadł poza podium, to była potwarz, kompromitacja. Zero konkretnego planu taktycznego, brak kontroli nad szatnią, zbytnia nieśmiałość w postawieniu na swoim doprowadziły Moyes’a do dymisji. Nawet, jeśli była ona nieunikniona, jaki sens miało oferowanie temu menedżerowi sześcioletniej umowy? To niepoważne i narażające na szwank reputację klubu, uchodzącego jak dotąd za „oazę stabilności”. Nie wkomponował się w drużynę Marouane Fellaini, zbyt często zawodził Rooney, zbyt rachityczny, jeśli chodzi o kontuzjogenność, okazał się van Persie, wyblakł Cleverley. O upadku legendarnego, porównywanego do duetu Bruce – Pallister, tandemu Ferdinand – Vidić, aż zal wspominać. Brak jasnych punktów sprawił, że United znaleźli się poza pucharami. Kto podejmie się misji odbudowy nadszarpniętej dumy? Najpewniej Van Gaal, chociaż może lepszy byłby Simeone lub Klopp. Ważne przede wszystkim, by był to ktoś silniejszy niż Moyes. Nie sposób sobie wyobraźić, by MU za rok było w tym samym miejscu, co jest teraz. Powrót do Top 4 to absolutne minimum, mowa przecież o najlepszym klubie w historii Anglii.
Reszta świata – czyli ci, o których nie warto wspominać
Z kronikarskiego obowiązku należy odnotować wszystkie drużyny, które ulokowały się od ósmego miejsca w dół. Żadna z nich nie będzie w stanie nawiązać walki z czołową siódemką. Ani Southampton, gdzie ciekawą pracę wykonuje Mauricio Pochettino, ani Newcastle, a tym bardziej pozostali, nie będą w stanie, w dającej się przewidzieć przyszłości, zagroźić czołowej siódemce. Warto obserwować chwilowe wykwity, małe sensacje oraz dobrze zapowiadające się pomysły, niemniej jednak potencjał finansowy, zasoby ludzkie oraz taktyczne nie pozwalają upatrywać w średniakach możliwych rewolucjonistów. Wiele mówi się ostatnimi czasy o wyrównaniu poziomów w piłce na najwyższym poziomie. Ale to tylko bujda dla naiwnych, bowiem gołym okiem widać, że różnice wcale się nie zacierają, a może nawet pogłębiają.
Premier League – czyli pięknie w środku, słabo na zewnątrz
Ostatnią rzeczą, jaką pragnę zauważyć, jest angielska niemoc na europejskim podwórku. Jedyną drużyną, która dotarła do półfinału Ligi Mistrzów i Ligi Europy, była Chelsea, która w tymże półfinale dość wyraźnie uległa Atletico (1-3). Mistrz Anglii, Manchester City, został łatwo wyeliminowany przez niebędącą w olśniewającej dyspozycji Barcelonę (4 do 1 w dwumeczu dla Katalończyków). W Lidze Europy także triumf piłki iberyjskiej, w finale Sevilla wygrała z Benficą. A w Lidze Mistrzów – derby Madrytu. Dlatego jeśli Premiership w dalszym ciągu chce uchodzić za najmocniejszą, a nie tylko najbardziej zaciętą i widowiskową ligę na Starym Kontynencie, to musi z powrotem wprowadzać więcej zespołów do finałowych faz europejskich rozgrywek. Alibi, polegające na zrzucaniu wszystkiego na fizyczne obciążenia, kiedyś w końcu się wyczerpie.
/Paweł Leszczyński/