Nie każdy musi być Lewandowskim, Błaszczykowskim czy Piszczkiem, którzy solidnie zapracowali na miano gwiazd Bundesligi. Nie każdy nawet musi od razu po transferze do drużyny niemieckiej ekstraklasy wywalczyć sobie miejsce w pierwszym składzie. Ale co mamy sobie myśleć, gdy nasz rodak znajduje się poza kadrą swego teamu na spotkanie 2.Bundesligi?
Gdyby to był facet, który jeszcze niedawno reprezentował barwy – z całym szacunkiem – jakiegoś zespołu z I ligi, np. Olimpii Grudziądz czy Pogoni Siedlce, moglibyśmy ów fakt przełknąć. Z trudnością, ale jednak. Trudno co prawda przypuszczać, by ktoś z zaplecza Lotto Ekstraklasy trafił do Niemiec, ale nie takie rzeczy w sporcie się przecież zdarzają. Pamiętacie, kto był pierwszym Polakiem w NBA? Cezary Trybański, a więc facet, który przed przejściem do Memphis Grizzlies był REZERWOWYM(!) w Pruszkowie. Miał chłop całkiem słuszny wzrost i dobrą lewą rękę, więc poleciał do Stanów. I wkrótce też z nich wyleciał, bo okazało się, że białym O’Nealem nigdy nie zostanie, a jego przejście do najlepszej ligi koszykarskiej świata było jedynie fanaberią władz Niedźwiadków.
Historia Marcina Kamińskiego jest jednak inna. Swego czasu wielu ekspertów wdziało w nim środkowego obrońcę reprezentacji Polski na lata. Skończyło się jednak tylko na czterech meczach w biało-czerwonych barwach oraz biernym udziale w mistrzostwach Europy 2012, i nic nie wskazuje na to, by wynik ten został kiedykolwiek poprawiony. Nadzieja polskiego futbolu bowiem powoli umiera. Na szczęście nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, lecz przenośnym, ale i tak marne to pocieszenie.
Jeśli bowiem przechodzisz przed sezonem do klubu 2.Bundesligi i wszystkie mecze swego zespołu oglądasz albo z ławki rezerwowych, albo z trybun, oznacza to, że jednak koszulki z orłem na piersi jeszcze długo na siebie nie założysz. Dwa mecze w rezerwowej drużynie VfB Stuttgart to zdecydowanie za mało, by nawet myśleć o powołaniu od Nawałki.
A dla nas – kibiców znak, kolejny zresztą po środowym meczu Legii z Borussią, że polski futbol to dno i metr mułu. Reprezentację zostawmy w spokoju, bo ona akurat ostatnio radziła sobie dobrze. Przynajmniej do meczu z Kazachstanem. Skupmy się na klubach i szkoleniu. Nowe programy są coraz chętniej wdrażane przez zespoły ekstraklasy, a potem przychodzi do transferu i okazuje się, że piłkarz, który jeszcze nie tak dawno miał zbawić kadrę, nie łapie się do składu meczowego na zapleczu Bundesligi.
Rozumiemy, że każdy potrzebuje trochę czasu na aklimatyzację i naukę języka. Zdajemy sobie sprawę też, iż może przyplątać się jakiś uraz, ale są jakieś granice. Kamiński w polskich realiach nie był przecież byle kim. Chwalono go za umiejętność wyprowadzania piłki spod własnej bramki, mówiono, że ma dobre warunki fizyczne, a tu co? Pojechał do Niemiec, by grzać ławę albo siedzieć na trybunach? Jego transfer nie kosztował Stuttgartu nic, co nie znaczyło jednak, że Kamyk jest jakimś ułomkiem. Tak się przynajmniej nam wydawało.
Zachodnia rzeczywistość brutalnie weryfikuje jednak nasze wyobrażenie o tym zawodniku, jak i całym rodzimym futbolu. Najpierw Wojskowi w roli pachołków treningowych w meczu z Borussią, teraz Kamiński poza składem na mecz z Kaiserslautern. Niby polska piłka idzie do przodu, rozwija się, a tu wychodzi na to, że tak naprawdę stoimy w miejscu. Bo czym są transfery Kapustki, Linettego, Zielińskiego i jeszcze paru innych w porównaniu do liczby talentów, które rokrocznie wypuszczają w świat Niemcy, Anglicy, Francuzi czy Hiszpanie? Niczym…
Gość, który był podstawowym defensorem Lecha, a więc jednej z najlepszych polskich drużyn, przepada z kretesem w drugiej lidze naszych zachodnich sąsiadów. Nie ma się zatem co obrażać na Olivera Kahna, który kilka dni temu mówił, że Legia nie poradziłaby sobie w 2.Bundeslidze. Powiedział prawdę, a dowody potwierdzające jego tezę pojawiają się same.