Venezia, czyli „Lwy” Inzaghiego na drodze do Serie B

Venezia

Dokładnie 15 lat temu, 24 marca 2002 roku, blisko 8,5 tysiąca kibiców na weneckim Stadio Pierluigi Penzo oglądało Fausto Rossiniego zapewniającego wyjazdowe zwycięstwo Atalancie. Miejscowa Unione Venezia odniosła 18. porażkę w sezonie i na sześć kolejek przed końcem rozgrywek była już właściwie pewna spadku do Serie B. Los nie przestał jednak drwić z „Arancioneroverdich” do czasu, gdy na dobre starł ich z mapy piłkarskiej Italii. Trwający dekadę niebyt zakończył się dwa lata temu, wraz z pojawieniem się nowego właściciela, który sprawił, że „Skrzydlate Lwy” wzlatują coraz wyżej – lada chwila Filippo Inzaghi wprowadzi je do Serie B. Zaplecza ekstraklasy, które ma być tylko kolejnym przystankiem.

XXI wiek zaczął się dla Venezii doskonale – awansem do Serie A. Później wszystko zaczęło się jednak walić, zaczynając od trzykrotnego bankructwa, kończąc zaś na błąkaniu się w okolicach czwarto- i piątoligowych. A przecież mówimy o ekipie obchodzącej w grudniu tego roku 110. rocznicę istnienia, z niewiele młodszym stadionem – wybudowany w 1913 roku Stadio Pier Luigi Penzo to drugi najstarszy obiekt we Włoszech, o zaledwie dwa lata młodszy od genueńskiego Marassi.

To właśnie na nim wówczas jeszcze „Neroverdi” (pomarańczowy doszedł później) święcili największe sukcesy, datowane jeszcze na lata 40. ubiegłego stulecia. Z Ezio Loikiem czy Valentino Mazzolą w składzie wygrali Coppa Italia i zajęli historycznie wysokie 3. miejsce w Serie A. Później jednak obaj wymienieni zawodnicy odeszli tworzyć Grande Torino, które, nim jego historii nie przerwała tragedia na wzgórzu Superga (Loik i Mazzola zginęli w katastrofie), zdobyło pięć scudetto z rzędu. Venezia natomiast nigdy nie powtórzyła dawnych sukcesów, popadła w przeciętność, jedyne sukcesy święcąc w Serie B (dwukrotnie wygrała zawody na zapleczu ekstraklasy) i pod koniec lat 60. zaczęła się wędrówka w dół zbocza, wprost w objęcia Serie C i D.

Zamparini, czyli tam i z powrotem

Ratunek nadszedł ze strony Maurizio Zampariniego, wówczas poznającego dopiero rynek piłkarski biznesmena, który w 1986 roku przejął klub i uratował go przed bankructwem. Wcześniej próbował kupić Udinese, ale jego starania spełzły na niczym. Przybycie Zampariniego wydawało się zbawieniem dla weneckiej drużyny, do czasu szalonego (przynajmniej z perspektywy fanów) pomysłu – połączenia sił z AC Mestre, ekipy pochodzącej z dzielnicy Wenecji o tej samej nazwie.

veneziamestre

Powstałe u schyłku lat 30. Mestre nigdy nie dorównało sukcesami starszemu rywalowi, ale u schyłku lat 80. występowało na tym samym szczeblu rozgrywek co Venezia, w jednej grupie Serie C2. Po fuzji – to właśnie Mestre dołożyło do klubowych barw pomarańczowy – rozpoczęła się ponowna walka o powrót na piłkarskie salony. Rok po połączeniu drużyna świętowała awans do Serie C1, a trzy lata później do Wenecji, po ponad dwóch dekadach, powróciła druga liga. Sezon 1997/1998 przyniósł natomiast drugie miejsce na zapleczu ekstraklasy i awans do Serie A, na powrót do której kibice Venezii czekali dokładnie 30 lat. Po dwóch latach klub spadł do Serie B, by po sezonie wrócić do elity… i znowu nie zagrzać tam zbyt długo miejsca. We wspomnianych rozgrywkach 2001/2002 ekipa prowadzona przez trzech trenerów – zaczynał Prandelli, kończył Magni, a epizod zaliczył Buso – wygrała zaledwie trzy mecze, przegrała aż 22 i zajęła ostatnie, 18. miejsce w ligowej tabeli ze stratą 22 punktów do bezpiecznej lokaty.

Spadek nie był najgorszą rzeczą, jaka spotkała kibiców w 2002 roku – Zamparini sprzedał klub, by zainwestować w podówczas również drugoligowe Palermo. Za chichot losu trzeba uznać fakt, że to Mestre, łącząc się z Venezią w drugiej połowie lat 80., zwolniło miejsce w Serie C2… właśnie Sycylijczykom, dla których 15 lat później Wenecję zostawił prezydent i dobrodziej Maurizio.

La fede non retrocede

Zamparini nie byłby jednak sobą, gdyby tak po prostu odpuścił sobie Venezię. Wręcz przeciwnie – po rozstaniu się z klubem i objęciu schedy w Palermo postanowił podebrać najlepszych piłkarzy „Arancioneroverdich”. Tifosi do dziś opowiadają historie o autobusach podjeżdżających pod boiska w Peregine Valsugana, gdzie Venezia miała swoje przedsezonowe zgrupowanie. Wybrani przez byłego prezydenta zawodnicy wsiadali, by pojechać wraz z nim do oddalonego o nieco ponad 100 kilometrów Longarone, gdzie stacjonowało Palermo. Kibice do dziś nie potrafią wybaczyć Zampariniemu, którego nazywają „złodziejem z Peregine”.

Klub, który przejął Franco Dal Cin, po spadku utrzymywał się przez czas jakiś na zapleczu Serie A i popadał w coraz gorszą kondycję finansową. W 2005 roku Venezia nie płaciła nikomu – od piłkarzy po sprzątaczki. Dlatego też skandal, który wybuchł pod koniec ówczesnych rozgrywek, nikogo nie dziwił. Genoa Enrico Preziosiego marzyła o bezpośrednim awansie do Serie A i by sen o powrocie do elity ziścił się bez baraży, musiała w ostatniej kolejce drugiej ligi pokonać u siebie Venezię. „Skrzydlate Lwy” były już wówczas pewne spadku do Serie C1 – bez pieniędzy i widoków na przetrwanie. Do Genui nie pojechało aż 15 (!) zawodników, którzy zostali zgłoszeni jako chorzy lub kontuzjowani. Mało tego, w przerwie bez powodu został zdjęty z boiska, rozgrywający bardzo dobre zawody, bramkarz Martin Lejsal. Dramatyczne spotkanie zakończyło się wygraną miejscowych 3:2 i zajęciem przez nich pierwszego miejsca w tabeli.

Pozostało jednak wiele podejrzeń co do samego spotkania, które zostały potwierdzone kilka dni później, gdy karabinierzy zatrzymali ówczesnego trenera Venezii, Giuseppe Pagliarę, gdy wychodził ze spotkania z Preziosim. W samochodzie szkoleniowca znaleziono dwie koperty wypełnione pieniędzmi – łącznie było to 250 tysięcy euro. Genoa została zdegradowana do Serie C1, podobny los miał spotkać „Arancioneroverdich”, którzy niedługo po zakończeniu sezonu ogłosili bankructwo.

Pierwsze z trzech w ciągu dekady – drugie to 2009, a ostatnie 2015 rok. Wówczas do gry wszedł amerykański biznesmen włoskiego pochodzenia, Joe Tacopina.

Adwokat, celebryta, prezydent

Joe Tacopina to jeden z najbardziej rozpoznawalnych adwokatów w Nowym Jorku, który od dobrych kilku lat próbuje na stałe wejść do włoskiego futbolu. Zaczęło się jeszcze w 2008 roku, gdy po raz pierwszy próbował kupić Bolognę. Pierwsze niepowodzenie nie zniechęciło inwestora – w 2011 był częścią amerykańskiego konsorcjum przejmującego AS Romę. W zarządzie „Giallorossich” przebywał trzy lata, w pewnym momencie piastując nawet posadę wiceprezydenta – odszedł, gdy ponownie pojawiła się okazja na przejęcie Bologny.

W końcu udało się i wraz z Joeyem Saputo, właścicielem Montrealu Impact grającego w amerykańskiej MLS, kupili „Rossoblu”. Wspólne interesy nie trwały jednak długo – Tacopina pozwał wspólnika za nieopłacenie jego pensji (łącznie ponad milion euro) i wstrzymywania spłaty odkupionych od niego udziałów. W pozwie wyszedł również na jaw dotychczasowy stosunek Saputo do włoskiej inwestycji:

– Wiesz co? A może nie wyłożę pieprzonych pieniędzy na zawodników i zostaniemy w Serie B, mam to w dupie. (…) Nie znam połowy pierdolonych piłkarzy, jeśli zapytasz mnie, kto jest „dziewiątką” w składzie, to nie byłbym w stanie odpowiedzieć.

Dla Tacopiny to wystarczyło, by zrezygnować z przewodzenia bolońskiemu zespołowi. Nie zamierzał jednak zaprzestać inwestycji we włoski futbol i w ten właśnie sposób zawitał do Wenecji, wykupił drużynę za ponad sześć milionów euro z jasnym celem – odrodzić poważną piłkę dla jednego z najpiękniejszych miast w Italii.

Nowe rozdanie, czyli Venezia FC

Choć kibice początkowo byli sceptyczni, wszak to nie pierwszy zagraniczny inwestor, który mydlił im oczy w ostatnich latach, to zarząd samego klubu witał go, dosłownie, ze łzami w oczach. – To tak, jakby po tych wszystkich latach ktoś wyzwolił nas z kajdan – wspomina słowa włodarzy klubu Tacopina. Z marszu otoczył się ludźmi o kompetencjach najwyższych z możliwych, czego koronnym przykładem jest osoba Giorgio Perinettiego, dyrektora sportowego mającego za sobą pracę dla największych we Włoszech, w tym Juventusu, Romy czy Napoli.

Właściciel „Arancioneroverdich” na wstępie zapowiedział, że jeśli tylko Perinetti zwątpi w projekt i będzie chciał odejść, to nie stanie mu na drodze. Odpowiedź nowego współpracownika pokazała jednak, jak trafnym wyborem było postawienie właśnie na niego. – Jeśli w to wejdę, to zostanę do końca. To kwestia dziedzictwa Wenecji – zastrzegł z pełną powagą dyrektor, który stworzył drużynę mogącą już dzisiaj walczyć w drugiej lidze.

Mozolną wspinaczkę do świata żywych trzeba było jednak rozpocząć od samego dna, czyli Serie D. Wprawdzie Tacopina od początku twierdził, że liczba lat potrzebnych do powrotu do elity nie ma znaczenia, ale liczy się jedynie progres czyniony przez drużynę, to Venezia już w pierwszym sezonie pod nową władzą awansowała do rozgrywek Lega Pro, wygrywając swoją grupę regionalną z 90 punktami i zaledwie dwoma porażkami w sezonie na koncie.

To miał być jednak dopiero początek – kampanię trzecioligową promowało hasło „Wracamy do ryczenia”, przydomek „Skrzydlatych Lwów” zobowiązuje. Jeszcze przed sezonem urządzono z wielką fetą prezentację drużyny – wszystko odbyło się na wynajętym jachcie, a po raz pierwszy oficjalnie pojawił się nowy trener i przy okazji kolejne potwierdzenie wielkich, futbolowych planów w Wenecji.

venezia fc1
Zdjęcie autorstwa Pawła Trójniaka

Parma im nie straszna

Mowa oczywiście o Filippo Inzaghim, który po nieudanej przygodzie z Milanem postanowił doskonalić rzemiosło w III lidze. Warto tutaj zaznaczyć, że klub nie zabiegał wcale o podpis słynnego napastnika. To sam Pippo zadzwonił do siedziby Venezii, w co Tacopina początkowo nie mógł uwierzyć. Mało tego, nim nie spotkał się z Inzaghim, nie był przekonany co do jego kandydatury – brak doświadczenia i fiasko w Mediolanie robiły swoje. Tacopina zmienił jednak nastawienie po pierwszej rozmowie twarzą w twarz. Mistrz Włoch z 2006 roku nie przyjechał bowiem do Wenecji gwiazdorzyć – nie wiedział nawet, czy dostanie posadę, a już znał charakterystykę zespołu. To zaimponowało prezydentowi klubu, Filippo znalazł się na pokładzie.

Przed obecnymi rozgrywkami sporo roboty miał natomiast Perinetti, który wzmocnił drużynę zawodnikami zaprawionymi w bojach pierwszo- i drugoligowych. Na pierwszy plan wysuwa się osoba Mauricio Domizziego, a także Simone Bentivoglio czy Alex Geijo z występami nie tylko w Serie A, ale również blisko setką meczów w hiszpańskiej Primera Division. Ponadto już w Serie D klubowi pomagał weteran Serie B i niższych lig, Evans Soligo. 38-latek jest kapitanem Venezii i przykładem dla młodzieży – z napastnikami Stefano Moreo i Davide Marsurą oraz 21-letnim środkowym pomocnikiem Alberto Acquadro na czele.

Choć drużyna w sezonie 2016/2017 rozpędzała się powoli – pierwsze trzy mecze to pięć punktów i zaledwie dwa gole na koncie – to później piłkarze Inzaghiego poczynali sobie coraz lepiej. W 18. kolejce zasiedli na fotelu lidera, którego nie oddali do dzisiaj. W tym momencie mają osiem punktów przewagi nad drugą Padovą i osiem kolejek do końca rozgrywek. Jeśli nie zdarzy się katastrofa, to Venezia awansuje do Serie B z pierwszego miejsca, co oznacza uniknięcie walki w barażach.

Kilkukrotnie „Lwom” dopisywało szczęście – wygrywały lub remisowały po trafieniach w ostatnich minutach. Tak było w dwóch ostatnich kolejkach – najpierw triumf nad Modeną zapewniła bramka w drugiej minucie doliczonego czasy gry, a w jeszcze bardziej dramatycznych okolicznościach rozstrzygnęły się losy kompletu punktów w Bassano. W 30. serii spotkań miejscowa drużyna wyrównała w 86. minucie, ale goście z Wenecji grali do końca – trafienie na 2:1 padło dosłownie w ostatniej akcji meczu.

Bezsprzecznie kluczowe okazały się jednak starcia z ligową czołówką, w szczególności z inną wielką trzecioligową firmą – Parmą. Na wyjeździe Venezia pokonała „Gialloblu” 2:1 w swoim stylu, czyli po trafieniach w ostatnich chwilach starcia. Prowadzenie „Crociatich” utrzymywało się przez ponad 80 minut, by w zaledwie 120 sekund zostało skasowane – wyrównał Moreo, a kluczowego gola głową zdobył Domizzi. Po rzucie rożnym, które okazały się dużą siłą drużyny w trwającym wciąż sezonie.

Do ponownego spotkania na szczycie doszło pod koniec stycznia w Wenecji. Na wypełnionym niemal w całości Stadio Pier Luigi Penzo wszystko wskazywało po kwadransie na wygraną Parmy i zrównanie się punktami ze skrzydlatym liderem. Bardzo szybko goście wyszli bowiem na dwubramkowe prowadzenie, jednak przed przerwą cień nadziei na odrobienie strat dała miejscowym czerwona kartka Caniniego. „Arancioneroverdi” wyszli na drugie 45 minut z przewagą zawodnika, co wykorzystali bezlitośnie. Już w 49. minucie złapali kontakt za sprawą trafienia Moreo, a gdy w 87. minucie doświadczony Lucarelli zagrał piłkę ręką we własnym polu karnym, było już pewne – punkt znajdował się na wyciągnięcie ręki.

Do futbolówki ustawionej na jedenastym metrze podszedł Alex Geijo i pokonał Pierluigiego Frattalego. Stadion eksplodował radością, a w całym mieście na nowo można było poczuć futbolową magię. „Lwy” zaryczały.

 

Co czeka w oddali na Venezię?

Awans do Serie B wydaje się już pewny, ale to nie koniec szans drużyny Inzaghiego w tym sezonie. Venezia wciąż bowiem walczy o zwycięstwo w Coppa Italia Lega Pro – Pucharze Włoch lig trzecich. W finałowym dwumeczu na „Lwy” czeka Matera Calcio, trzecia drużyna w grupie C, w której znajduje się jedynie za walczącymi o pierwsze miejsce Foggią i Lecce.

W dalszej perspektywie Tacopina widzi ustabilizowanie pozycji w Serie B i budowanie drużyny na awans do elity. Nikt bowiem nie kryje, że u kresu projektu majaczy się gra wśród najlepszych we Włoszech. Wszystko to jednak krok po kroku, jak zapowiada sam właściciel. Adwokatowi z Nowego Jorku nigdzie się nie spieszy, nie brakuje mu zresztą również funduszy, które stopniowo wpompowuje w klub.

W planach jest już nowy, mieszczący 28 tysięcy kibiców, stadion znajdujący się na stałym lądzie, nieopodal lotniska Marco Polo. Właściciel weneckiego klubu zapowiada, że w projekt zaangażowani zostali czołowi amerykańscy inżynierowie i architekci. Wszystko ma być dopięte na ostatni guzik, by nic nie zakłócało wspinaczki do Serie A.

Nie postawiłbym pieniędzy przeciwko nam – mówił Tacopina w jednym z wywiadów. Widząc, jak rozwija się Venezia pod jego wodzą, nie sposób się nie zgodzić. Kto wie, może jeszcze w tej dekadzie „Lwy” ponownie zaryczą z wierzchołka góry? Wszystko wskazuje bowiem na to, że kolejne odrodzenie, kolejna wędrówka po zboczu nie będzie tym razem syzyfowym wysiłkiem. W Wenecji zrobią wszystko, by wtoczyć kamień na sam szczyt. I, co ważniejsze, na nim pozostać.

Komentarze

komentarzy