Waranecki? Więcej takich ludzi w polskiej piłce!

Zamiast obiecanego przez właściciela powrotu „Wielkiego Widzewa”, są wielkie oszczędności, pustka w klubowej kasie, stary stadion i ostatnie miejsce w tabeli. Perspektyw na przyszłość dużych nie ma, nad klubem wisi widmo sądowego układu i spłaty sięgającego prawie dwudziestu milionów długu, a drużyna prowadzona przez początkującego trenera gra fatalnie i jest czerwoną latarnią ligi. Wreszcie ktoś uznał, że czara goryczy się przelała i postanowił uderzyć pięścią w stół.

 

Grzegorz Waranecki, łódzki biznesmen i autor najlepszego transferu ostatnich lat w polskiej Ekstraklasie, prywatnie kibic łódzkiego Widzewa – głośno zrobiło się o nim, gdy Widzewa nie było stać na ściagnięcie Eduardsa Visnakovsa. Wtedy do akcji wkroczył Waranecki i postanowił pomóc ukochanemu klubowi. Chociaż gdyby nie łotewski snajper, to Widzew miałby problem z uciułaniem kilku punktów – właściciela klubu z al. Piłsudskiego nie było stać nawet na słowo „dziękuję”, o zasługach za transferowy strzał w dziesiątkę mówił w liczbie mnogiej. Nazwisko łódzkiego biznesmena-kibica z ust Cacka oczywiście nie padło ani razu.

 

Ten sam Waranecki, nie wytrzymując kolejnej kompromitacji drużyny Widzewa, która przegrała dziewiąty mecz z rzędu na wyjeździe i w sumie nie potrafi wygrać w delegacji od dwudziestu jeden spotkań, postanowił złożyć Sylwestrowi Cackowi propozycję. Napisaną w żołnierskich słowach, na facebooku, z telefonu komórkowego, w przypływie pomeczowych emocji (za co został wyśmiany m.in. na portalu Weszło), jednak jak najbardziej poważną.

 

 

– Nigdy nie rzucam słów na wiatr! Może wczoraj ze słowami niecenzuralnymi mnie poniosło. Mogę za nie przeprosić, jeśli kogoś nimi uraziłem. Ale to jest jedyne wyjście z sytuacji. Albo będziemy się oszukiwać, będzie obłuda, będziemy się poklepywać po plecach i liczyć że cokolwiek się uda, albo zaczniemy poważnie działać. Według mnie nic się nie uda. Sytuacja w tym momencie jest dramatyczna – mówi łódzki biznesmen. Ciężko się z nim nie zgodzić – jeżeli nic się w Widzewie nie zmieni, to łódzki klub spadnie z Ekstraklasy, a to w połączeniu z brakiem pieniędzy od Canal+ może doprowadzić do najczarniejszego scenariusza – upadku zasłużonego dla polskiej piłki klubu.

 

Takich ludzi, jak Grzegorz Waranecki – pasjonatów piłki, wręcz kibicujących klubowi, któremu pomagają bezinteresownie i dla którego zrobiliby prawie wszystko – w polskiej piłce brakuje. Poziom futbolu w naszym kraju byłby dużo wyższy, gdyby takich ludzi było więcej – nie traktujących kluby jak zabawki czy kolejny biznes, tylko jako coś, co tydzień w tydzień znacząco wpływa na życie kilkudziesięciu tysięcy kibiców.

 

Ci dopingujący na co dzień łódzki Widzew mają ostatnio sporo powodów do zmartwień. Seria czterech porażek z rzędu, zapoczątkowana kolejnym niepowodzeniem z odwiecznym rywalem, warszawką Legią, a także organizacyjny chaos (podobno pracę na stanowisku trenera łódzki klub złożył… Radosławowi Mroczkowskiemu, którego kilka tygodni wcześniej zwolnił!) – to powoduje, że nastroje na Piłsudskiego nie są najlepsze. Propozycja okupienia klubu za złotówkę, jednak wraz z blisko dwudziestomilionowym długiem, jeśli nawet zostałaby odrzucona, miała spowodować wstrząs: – Gdy pisałem o swojej propozycji na Facebooku, to oczywiście przede wszystkim liczyłem na to, że Sylwek się zgodzi. Miałem też jednak nadzieję, że jeśli nawet powie „nie”, to może chociaż się zaweźmie, potraktuje to ambicjonalnie i zrobi wszystko, by wzmocnić drużynę i ją ratować przed spadkiem. Że zatrudni autonomicznego trenera, któremu nikt nie będzie dyktował składu itd. No i w końcu musi zacząć słuchać ludzi, którzy na pewnych rzeczach znają się od niego lepiej. Od czego zaczęło się całe zło? Od tego, że klub piłkarski dał do prowadzenia ludziom z banku. To tak samo, gdybym ja posadziłbym na stołku prezesa Widzewa mojego menedżera od biżuterii. Jak by się to skończyło? – pyta ironicznie Grzegorz Waranecki.

 

Niestety dla kibiców Widzewa, nic nie wskazuje na to, że Sylwester Cacek sprzeda swoje udziały. Mówi się, że mieszkający w Szwajcarii właściciel żąda od potencjalnego nabywcy pięciu milionów złotych. Wraz z zadłużeniem, by zakupić klub trzeba wyłożyć na stół dwadzieścia pięć. Dla porównania: za dziewięć milionów mniej można kupić Lechię Gdańsk  z nowoczesnym stadionem. „Czerwonej Armii”, jak określa się kibiców RTS-u, nie pozostaje więc nic innego, jak ciągle wierzyć w słynne słowa Zbigniewa Bońka („Widzew można ugiąć, ale nie można go złamać!”) i mieć nadzieję, że uda się dociągnąć jeszcze dwa-trzy sezony w Ekstraklasie, aż na łódzkiej ziemi nie powstanie nowy, duży, piękny stadion. W nim kibice pokładają nadzieję na lepsze czasy, bez niego ostatni polski klub w Lidze Mistrzów skazany jest na powolną śmierć. Śmierć, którą obecne poczynania zarządu, trenera i piłkarzy mogą jedynie przyspieszyć.

 

/Bartek Stańdo/

fot. widzewlodz.pl