Z nieba do piekła – analiza kryzysu Evertonu cz.1

Jedni głowią się nad tajemnicą Trójkąta Bermudzkiego, drudzy próbują rozwiązać zagadkę Stonehenge, ja postaram się za to wyjaśnić, co stało z Evertonem – zespołem, który jeszcze parę miesięcy temu walczył o Ligę Mistrzów, teraz niechętnie spogląda na strefę spadkową.

Kampania 2013/2014 była dla „The Toffees” niezwykle udana. Mimo ostatecznej porażki z Arsenalem o czwartą lokatę, ekipa Roberto Martineza mogła udać się na wakacje z podniesionymi głowami. Efektowna dla oka, ofensywna gra była znakiem rozpoznawczym Evertonu. Do tego znakomita obrona (trzecia w lidze, zaraz po Chelsea i Manchesterze City) i równa forma. Dodatkowo lokalny rekord w postaci siedmiu kolejnych zwycięstw ligowych z rzędu (od 01.03.14 do 12.04.14). Co się więc stało z tak dobrze dysponowanym klubem? Zacznijmy od początku:

Transfery

„Zwycięskiego składu się nie zmienia”. Roberto Martinez chyba zbyt dosłownie zrozumiał to powiedzenie, bowiem latem zrobił wszystko, by zachować skład z kampanii 2013/2014. Podstawową sprawą było zatrzymanie zawodników, którym kończyły się wypożyczenia. Tym samym klub wydał rekordową kwotę, by na stałe na Goodison Park zawitał Romelu Lukaku. Udało się również zatrzymać filar środka pola – Garetha Barry’ego. Niepowodzeniem zakończyły się jednak negocjacje w sprawie Laciny Traore i Gerarda Deulofeu. O ile za reprezentantem Wybrzeża Kości Słoniowej nikt płakać nie będzie, tak wychowanek Barcelony był ważnym elementem w poprzednim sezonie. Trzy bramki i dwie asysty szału może nie robią, ale jak na rezerwowego, który rozegrał łącznie 891 minut w Premier League, to przyzwoity wynik. Fanom Evertonu szczególnie w pamięć zapadnie jego gol dający remis w starciu z Arsenalem na 6 minut przed końcowym gwizdkiem. Na jego miejsce, mimo iż to zupełnie inna pozycja, do klubu przyszedł Samuel Eto’o. Doświadczony napastnik miał odciążać od czasu do czasu wspomnianego wyżej Lukaku od strzelania bramek. Ostatnim istotnym transferem Martineza został Muhamed Besic. Gdy powiem, że przybył on z Ferencvaros Budapest, wiele osób może się zdziwić, czemu użyłem słowa „istotnym” mówiąc o transferach. Jest to jednak zawodnik nietuzinkowy, określony przez menadżera Evertonu jako „gracz kompletny”, znakomicie zbalansowany pod względem siły i techniki. Besic został powołany na ostatnie Mistrzostwa Świata w Brazylii, gdzie rozegrał wszystkie trzy mecze w barwach Bośni i Hercegowiny. W dodatku otrzymał za te występy wysokie noty. Jeśli więc podsumujemy letnie okienko transferowe w wykonaniu Evertonu, dojdziemy do wniosku, iż jest ono udane. Kluczowi zawodnicy zostali w klubie, ponadto doszło kilka nowych, ciekawych twarzy. Jedyne, do czego można się przyczepić, to brak wzmocnień w formacji obronnej, szczególnie jeśli chodzi o pozycję środkowego obrońcy. Więcej o tym powiem jednak w dalszej części tekstu.

 

Forma czołowych postaci ofensywnych

Zacznijmy od Romelu Lukaku. Po tym, jak Everton kupił go za 28 mln funtów, oczekiwania wobec niego znacznie wzrosły. W poprzednim sezonie zdobył 15 bramek i 5 razy asystował. Był prawdziwym liderem formacji ofensywnej na Goodison Park. Znakomicie kończył składne akcje partnerów, często jednak sam potrafił wziąć sprawy w swoje ręce. Połowa jego bramek wynikała z tego, iż był nad wyraz pewny swoich umiejętności. Wbiegał z piłką w pole karne i mocnym, ale też precyzyjnym uderzeniem notował kolejne trafienia. Rywale wydawali się dla niego, albo łatwi do minięcia, albo po prostu niewidoczni. Doskonałym tego przykładem jest bramka z meczu przeciwko Arsenalowi:

https://www.youtube.com/watch?v=8Ub2dqMviF4

Romelu Lukaku był w kampanii 2013/2014 w wyśmienitej dyspozycji i jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, iż gdyby nie jego kontuzja w środku sezonu, Everton skończyłby rozgrywki w top4. Obecnie wszelkie urazy go omijają, co pozwoliło mu zdobyć 6 bramek, dwukrotnie przy tym asystując. Wynik jest więc dużo gorszy, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż minął już półmetek sezonu, a reprezentant Belgii wystąpił we wszystkich ligowych spotkaniach. Dalej jest on najlepszym strzelcem zespołu (ex aequo z Naismithem), jednak, jak już wyżej wspomniałem – oczekiwania poszły w górę, wyniki za to nie. Frustracja może tylko rosnąć, tym bardziej, że od czterech spotkań ligowych Lukaku nie był w stanie zdobyć bramki, a jeśli nie zrobi tego również w najbliższych tygodniach, możliwe, że dopadnie go syndrom o nazwie „Fernando Torres”. Zdecydowanie potrzeba mu ponownie uwierzyć w swoje możliwości i odbudować pewność siebie.

A jeśli już jesteśmy przy zbytniej pewności siebie, czas na Rossa Barkley’a. Obecnie uważany on jest za jeden z największych, jak nie największy talent w angielskiej piłce. Niejednokrotnie porównywany do Wayne’a Rooney’a, łączony z klubami takimi jak Real Madryt, Manchester United, czy Liverpool. Przed nim wielka przyszłość, skupmy się jednak na tym, co teraz. Poprzedni sezon w liczbach może oszałamiająco nie wygląda (sześć goli i ledwie jedna asysta), ale kto oglądał mecze Evertonu, ten wie, na co stać tego młodego pomocnika. Rajd przez połowę boiska i efektowny gol w starciu z Newcastle czy strzał w samo okienko z ponad 25 metrów przeciwko Manchesterowi City to tylko niektóre z jego efektownych, ale również efektywnych akcji. To, co szczególnie wyróżnia go na boisku to bezczelność, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Często decyduje się na zagrania, które innym nawet nie przechodzą przez myśl. Właśnie ten, ale i wiele innych atutów miało uczynić Rossa Barkleya kluczową postacią w tym sezonie dla Evertonu. Pojawiło się jednak jedno „ale” – kontuzja. Anglik opuścił początek sezonu, jego powrotu wyczekiwano więc niemal tak, jak powrotu Sturridge’a na Anfield. Ten jednak dostosował się poziomem do reszty zespołu i zamiast wprowadzić ten błysk i zmotywować pozostałych, notował występy dobre (w tym wypadku tylko dobre). Często potrafi przejść koło meczu. Nie porywa się na nieszablonowe akcje, czy ryzykowne zagrania, co świetnie pokazuje poniższa grafika z meczu przeciwko West Bromwich:

Barkleypass

Czerwoną linią zaznaczyłem podanie, którym Barkley powinien obsłużyć Colemana, i którym Barkley by go zapewne obsłużył w poprzednim sezonie. Żółta linia pokazuje jednak podanie, jakie on rzeczywiście w tej akcji wykonał. Wynikać to może z dwóch rzeczy – albo Roberto Martinez przed meczem kazał swoim podopiecznym cierpliwie i bez ryzyka rozgrywać piłkę na połowie rywala, albo Barkley po kontuzji stracił nie tylko tą bezczelność boiskową, ale również pęd na bramkę rywali. Anglik zawsze bowiem kojarzył mi się z graczem, który za wszelką cenę dąży do tego, aby zdobyć bramkę, by non stop atakować i nękać rywali tyle razy, ile jest to tylko możliwe. Jeśli więc w grę wchodzi tutaj druga opcja, możemy tylko żałować. Z jednej strony oznaczać to będzie, iż Barkley „dorósł” do roli lidera pomocy, z drugiej jednak – możliwe, że już nie zobaczymy tego „jeźdźca bez głowy” wyczyniającego rzeczy niemożliwe.

 

Kevin Mirallas wydaje się być jedynym zawodnikiem ofensywnie usposobionym, który spisuje się dobrze. Oczywiście, jak inni, nie gra tak, jak w sezonie 2013/2014. Widać u niego jednak tą iskierkę. Jest aktywny, stara się i często potrafi stworzyć zagrożenie pod bramką rywala. Ma na koncie pięć bramek i jedną asystę, co wygląda marnie przy podwójnej ósemce w tych statystykach w poprzedniej kampanii, pod uwagę trzeba jednak wziąć fakt, iż grał on w tym sezonie ledwie 924 minuty (prawie o 800 minut mniej od Lukaku). Żeby jednak nie przesłodzić Belgowi, miewa on momenty, w których na siłę sam chce zmienić oblicze meczu. Wdaje się w niepotrzebne dryblingi, notuje sporo strat. Wyraźnie nie podoba się to Roberto Martinezowi. Po zaledwie 45 minutach meczu z West Bromwich dokonał on zmiany, w miejsce Mirallasa wpuszczając Oviedo. Częściowo na tę decyzję wpłynął niewykorzystany przez skrzydłowego rzut karny, głównie jednak raziła bezradność w ataku Evertonu.

To jednak nie ofensywa jest największym rozczarowaniem w drużynie prowadzonej przez Roberto Martineza. O tym jednak w następnej części artykułu.