Parafrazując słynne pytanie „być albo nie być?”, zadane 414 lat temu na kartach „Hamleta”, przez wybitnego, angielskiego dramaturga, Williama Shakespeare’a, warto zastanowić się, czy polityka polegająca na wymianie sterników jest przyczyną polepszenia kondycji klubów, czy może raczej powodem regresu, tudzież stagnacji.
Pod lupę biorę ograniczony materiał badawczy, a mianowicie osiem ekip, z czego cztery zmieniły trenerów przed rozpoczęciem sezonu 2013/2014, a cztery w jego trakcie. Pozwoli to na nakreślenie skromnej analizy porównawczej, a oprócz samego faktu wymiany ocenie będzie można poddać sam moment jej dokonania, a więc czy lepiej reagować od razu w momencie kryzysu, czy może jednak rozsądniej zacisnąć zęby i poczekać na nadejście lepszych czasów. Przyjrzę się metamorfozie „rozsądnych” oraz „jeźdźców bez głowy”, jak można roboczo zoperacjonalizować kluby, które decydowały się odpowiednio na przemyślane bądź nerwowe ruchy.
Do pierwszej grupy zaliczają się: Manchester City (Manuel Pellegrini zastąpił Roberto Manciniego), Chelsea Londyn (Jose Mourinho zluzował Rafaela Beniteza), Manchester United, (w miejsce Aleksa Fergusona zjawił się David Moyes) oraz Everton, (gdzie ten ostatni zwolnił miejsce dla Roberto Martineza). W drugiej grupie mamy Tottenham, (w którym Tim Sherwood miał być, przynajmniej tymczasowym, remedium na bolączki tej drużyny z czasów Andre Villasa-Boasa), Fulham, (gdzie byłego asystenta Fergusona w MU, Holendra Rene Meulensteena zastąpił niemiecki „kat”, Felix Magath), a ponadto Swansea (Garry Monk za Michaela Laudrupa), wreszcie Sunderland (Gustavo Poyet w miejsce Paolo di Canio). W swojej autobiografii, sir Alex Ferguson dość wyraźnie poddał w wątpliwość celowość roszad wśród kapitanów okrętu, pisząc, iż „nie ma żadnych dowodów na to, że zwalnianie menedżerów przynosi korzyść, jest za to wiele dowodów na odwrotny skutek takich decyzji”. Również Arsene Wenger bardzo mocno krytykuje strategię, której motorem napędowym nie jest dyscyplinowanie szatni, tylko szukanie kozła ofiarnego w postaci szkoleniowca.
Na samym początku właściwej analizy warto odwołać się do suchych faktów. W porównaniu z sezonem 2012/2013, Manchester City wspiął się z drugiej pozycji w lidze na pierwszą, w Lidze Mistrzów także osiągnął więcej, bo choć poległ w 1/8 finału z Barceloną, to w poprzednich dwóch edycjach, jeszcze pod kierunkiem Manciniego, nie potrafił nawet wyjść z grupy. Zatem na obu kluczowych frontach mamy postęp. Chelsea w zmaganiach ligowych to status quo, ani gorzej, ani lepiej, The Blues zachowali miejsce na podium, a konkretnie na najniższym jego stopniu. W europejskich pucharach trzeba porównać zeszłoroczne zwycięstwo w Lidze Europy, z tegorocznym półfinałem Ligi Mistrzów. I to drugie osiągnięcie, chociaż nie poszło za nim naturalnie żadne trofeum, trzeba ocenić wyżej, pamiętając jednak, że gdyby Benitez miał szansę rywalizowania w rozgrywkach bardziej prestiżowych, także mógłby zajść daleko. Ale przejął zespół po Roberto di Matteo, który w fazie grupowej Champions League ugrał ledwie trzecie miejsce. Manchester United zaliczył gigantyczny spadek ligowy, z pozycji mistrza na miejsce siódme. Paradoskalnie, zaszedł o jedną fazę dalej w Lidze Mistrzów niż w ostatnim sezonie Fergusona, ale też nie można stawiać na równi Olympiakosu, który był rywalem teamu Moyes’a, z Realem Madryt, któremu czoła musiał stawić SAF. Diabły były o krok od awansu do finału Pucharu Ligi, odpadły jednak po dwumeczu z Sunderlandem, co też należy uznać za klęskę, nie wspominając o kompromitującej wpadce w najstarszych rozgrywkach Albionu, Pucharze Anglii. Manchester odpadł z tych rozgrywek rekordowo wcześnie, już w trzeciej rundzie. Everton poszybował, zachowując wszelkie proporcje, ale zachwyty dotyczyły przede wszystkim zmiany sposobu gry, z ambitnej, walecznej szamotaniny na futbol bardziej wyrafinowany, pozwalający skuteczniej rywalizować z najlepszymi. Efekt, awans z szóstego na piąte miejsce. Mała rzecz, a cieszy.
Tottenham zaliczył niewielki regres, zamieniając się z Evertonem, Koguty w maju 2013 kończyły maraton z jednym punktem straty do czwartego Arsenalu, teraz obsunęły się na kraniec pucharowej Top 6. Natomiast w porównaniu z wyczynami Villasa-Boasa, Sherwood wypadł przyzwoicie, uczeń Mourinho miotał się w pewnym momencie nawet w okolicach ósmej pozycji. W przypadku Fulham zmiana głównego dowodzącego nie okazała się zbawienna. Zagrożony spadkiem za kadencji Meulensteena klub zleciał z hukiem do Championship, co może być postrzegane jako niespodzianka, gdyż słynący z żelaznych metod treningowych Felix Magath wydawał się idealnym kandydatem do wyciągnięcia futbolistów z Craven Cottage z zapaści. O dziwo, misja się nie powiodła. Także niespodzianką, tyle, że in plus, okazało się zatrudnienie Garry’ego Monka w miejsce Michaela Laudrup’a. Duńczyk nadużył jednak cierpliwości kierownictwa klubu i piłkarze Swansea, będący w ostatnich latach poddawani twórczym, często skutecznym, eksperymentom trafili pod skrzydła Monka, byłego, niezbyt wybitnego defensora. Udało się jednak ustabilizować sytuację i zakończyć rozgrywki na 12., a więc przyzwoitym, miejscu. W prawdziwie tragicznej sytuacji u progu sezonu, nie wygrywając żadnego meczu, znalazł się Sunderland. Ekscentryczny Paolo di Canio nie okazał się, z perspektywy długofalowej, właściwą osobą na to stanowisko. Po dwutygodniowym epizodzie Kevina Ball’a, stery przejął Gustavo Poyet, były pomocnik m.in. londyńskiej Chelsea. Trzeba przyznać, że końcowy efekt, relatywnie, okazał się imponujący. 14. lokata z 5-punktową przewagą nad strefą spadkową plus zapewnienie sobie utrzymania zwycięstwem na Old Trafford robi wrażenie. Zatem, w przypadku Manchesteru City, Evertonu, Swansea oraz Sunderlandu zmiany wyszły na dobre, nie sprawiły rewolucyjnej poprawy, ale zauważalny progres można wychwycić. Co do, Chelsea, doceniając kunszt Mourinho, kibice tego klubu muszą wierzyć, że drugi sezon, jak zwykle w przypadku Portugalczyka, będzie znakomity. Pierwszy, po powrocie, taki nie był. Podobnie rzecz się ma z Tottenhamem, dla wybujałych oczekiwań zarządu 6 miejsce to co najmniej o dwa za mało, ale realnie oceniając siłę drużyny, jest to optimum. Katastrofą zakończyła się zmiana generała przy Sir Matt Busby Way, nie przyniosła oczekiwanego ożywienia również w stołecznym Fulham.
Każdą sytuację trzeba rozpatrywać indywidualnie, tworząc swoistą miniaturę studium przypadku. The Citizens zyskali nowy oddech, a przybycie Pellegriniego, zdolnego taktyka, a przy okazji inżyniera i poligloty to był strzał w dziesiątkę. Zdobywając mistrzostwo, zamknął usta malkontentom, którzy w jego angażu upatrywali raczej zagrożeń niż szans. Moim zdaniem, zadziałał tu aspekt osobowości Chilijczyka. Po prostu przekonał do siebie gwiazdy, a skoro tak, to jego demokratyczne usposobienie tylko rozwinęło sytuację w dobrym kierunku. Trzeba jednak pamiętać, że demokrata na tronie to oksymoron, a stanowiska menedżerów są gorące właśnie ze względu na zakres odpowiedzialności i olbrzymie tempo pracy. O ile stosunkowo łatwo temu sprostać w okresie mentalnej prosperity wśród zawodników, to gdy przychodzi kryzys, ugodowy charakter może stanowić barierę. Erich Fromm, amerykański psycholog i filozof społeczny, napisał swego czasu, w książce zatytułowanej „Zdrowe społeczeństwo”, że każda zbiorowość ma autorski charakter społeczny, stanowiący wypadkową natury ludzkiej oraz specyficznych faktorów, dostępnych w danym kształcie wyłącznie w tej zbiorowości. Nie zdawał sobie jednak sprawy, choć pisał to już grubo po okresie najbujniejszej ekspansji kapitalizmu, że niektóre elementy jego kolejnego wcielenia, czy właściwie hybrydy z pozostałościami socjalizmu będą powodem zaistnienia całkowitego wyrzeczenia się podległości wobec autorytetu. Niezależnie, czy miałby to być autorytet tradycyjny, czy racjonalny. I to jest przypadek budowanych na przepłaconych piłkarzach klubów. Ta konstrukcja ma zbyt słabe fundamenty, a zawodnicy nie zawsze stawiają grę w piłkę na piedestale. Tym samym, nie podejmuję się ocenić, czy Pellegrini za rok nie wyleci, na skutek czyjegoś buntu, bo MC zajmie np. skandalicznie niskie, drugie miejsce. W świecie, gdzie wszystko trzeba mieć tu i teraz, takie wybryki nie są tolerowane. Z kolei mariaż Chelsea z Mourinho jest potencjalnie związkiem na dłużej, o ile JM wywalczy wreszcie jakieś trofeum. Tutaj jedyną niewiadomą jest to, czy ów menedżer zdecyduje się na wprowadzenie jakiejkolwiek nowiny do systemu taktycznego, bo wieczne upiększanie diamentu nie przyniesie tego, czego oczekuje Roman Abramowicz. Odwrotną sytuację niż w City, mamy u lokalnego rywala. Tutaj fundamenty są nader solidne, klub ma historię, tradycję, wiele prominentnych ikon, z Fergusonem i Charltonem na czele, ale zaliczył sezon fatalny. Czy to wypadek przy pracy, czy może skutek spalonej ziemi po szkockim weteranie, utrzymującym dyscyplinę, a zatem i wyniki na ostatniej nitce, czy jak kto woli, słynnej „suszarce”?
Nie sposób nie odwołać się w tym miejscu do Stanleya Milgrama, nieżyjącego już, psychologa społecznego, który pół wieku temu przeprowadził nader interesujący eksperyment, polegający na ustawieniu sytuacji, w której jego pomocnik odgrywał rolę „ucznia”, mającego odpowiadać na pytania losowo wybranej osoby, wcielającej się w rolę „nauczyciela”. W momencie udzielenia złej odpowiedzi, uczeń był karany wstrząsem elektrycznym, o różnym, ale zawsze wzrastającym, napięciu (w rzeczywistości „uczniem” był aktor, który odgrywał sceny bólu, o czym rzecz jasna osoba odgrywająca „nauczyciela” nie była poinformowana). Nad wszystkim czuwał stanowczy i charyzmatyczny „kierownik badania”, zachęcający do jego kontynuacji, pomimo jęków pytanego. Ku wielkiemu zdziwieniu Milgrama, zdecydowana większość badanych nie przerywała badania, co może prowadzić do postawienia dwóch hipotez: ludzie to potwory albo siła autorytetu jest tak uderzająca. Pozostając przy tej drugiej wersji, należy stwierdzić, że siła Fergusona, uświęcona 27 – letnim stażem w klubie była przyczyną klęski jego następcy. Piłkarze po prostu nie byli w stanie się przestawić, bardzo chcieli, ale nogi nie słuchały wysyłającego sprzeczne sygnały mózgu, pozbawionego stojącego nad nim z batem autorytetu. Gdy zaś mowa o Evertonie, dostrzegam tu pewną analogię do Manchesteru City. Roberto Martinez to bowiem dużej klasy fachowiec, ale również czarująca piłkarzy persona. Ma zadatki na zostanie kimś na podobieństwo Ancelottiego, który odnosił sukcesy w wielkich klubach, utrzymując, że zawsze starał się podwładnych do swojej wizji przekonać, nigdy zmusić. To duża sztuka, bo czasami łatwiej krzyknąć i oczekiwać posłuchu, niż wdawać się w rozległe tyrady na temat zalet swoich pomysłów. Ale niektórym się udaje, zobaczymy, co będzie dalej. W drużynach z drugiej grupy, a więc tych zmieniających trenerów w trakcie sezonu, także wypada zniuansować ogląd sprawy. Tottenham zawinił nieroztropnym wydatkowaniem pieniędzy z transferu Bale’a do Realu, może trzeba było rozłożyć zakupy na 2-3 okienka transferowe, bo dokupienie sześciu zawodników, którzy mają od razu wskoczyć do podstawowej „11” jest absurdem, na tym poziomie to szkolny błąd. Nie dziwię się, że Harry Redknapp był sceptyczny wobec zwolnienia Villasa – Boasa. Portugalczyk jest zdolnym menedżerem, ale zamiast kredytu zaufania dostał pulsującą presję Davida Levy’ego. Opisując sytuację, jakiej doświadczyły Swansea i Sunderland, można zagadnienie potraktować zbiorczo. Obydwie drużyny podźwignęły się z kryzysu i zostawiły w tyle spadkowiczów, ale to nie znaczy, że widmo degradacji nie może na powrót zajrzeć im w oczy w przyszłym sezonie. To balansowanie na granicy. W artykule podsumowującym edycję 2013/2014 w Premiership zaznaczyłem, że wbrew temu, co się dość powszechnie i bezmyślnie głosi, różnica między poszczególnymi drużynami, a zwłaszcza tymi z topu i tymi z nizin stale się pogłębia. Jest to oczywiście pokłosie zasady, że „pieniądz robi pieniądz”, a im ktoś ma gorszy punkt wyjściowy, tym trudniej mu doszlusować do najlepszych. Najpełniej widzimy to na przykładzie niezdarnych zmagań polskich klubów w bojach o Ligę Mistrzów. Dla ekip klasy Swansea i Sunderlandu nie ma pocieszenia, bo albo zostaną tu gdzie są, albo się stoczą. Chyba, że wydarzy się cud.
Podsumowując, można stwierdzić, że duży procent spośród decyzji o zmianie na stanowisku menedżera było trafnych. Zespoły zyskiwały wiatr w żagle i poprawiały swoje notowania. Jednak, jak zwykle, jest także druga strona medalu. Poprawa osiąganych rezultatów może być efektem samego faktu zmiany, a nie zwiększenia jakości wynikającego z tej zmiany w cyklu długofalowym. Nikogo przecież nie zdziwi, jeżeli hołubieni dzisiaj szefowie popadną w niełaskę przełożonych równie szybko, co Jezus po triumfalnym wjeździe do Jerozolimy. To pokazuje pewną paskudną tendencję, a mianowicie traktowanie menedżerów jako klasycznych zderzaków, zobowiązanych do umiejętnego lawirowania między zastępami roszczeniowych piłkarzy, a widzimisię zarządów. Brakuje w tym wszystkim cierpliwości, bo przecież nie jest powiedziane, że pod kierunkiem tego samego człowieka będzie się osiągać wiecznie sukcesy, a zatem proste rozumowanie prowadzi do wniosku, że jeżeli drużyna notuje czasem zniżkę formy, to może kiedyś wrócić na właściwą ścieżkę, bez dokonywania roszad personalnych. Jeden z bardziej popularnych brytyjskich ekonomistów i twórca doktryny interwencjonizmu państwowego, John Maynard Keynes, zapytany niegdyś, czy nie obawia się, że proponowana przez niego polityka ekonomiczna doprowadzi w długim okresie do wzrostu zadłużenia, odpowiedział: „W długim okresie, wszyscy jesteśmy martwi”. Ten cytat niech posłuży za puentę, dotykającą choroby naszych czasów, czyli braku elementarnej cierpliwości. Jak na dłoni widać to w Premier League.