Liverpool to potęga. Klub z miasta Beatlesów, po latach posuchy i wielu zawodnikach niegodnych ubierania jego barw, wrócił na szczyt. Co więcej, nie jak np. w 2005 roku, kiedy do wygrania Ligi Mistrzów potrzebna była fura szczęścia. W tamtym okresie Liverpoolowi raz się udawało, raz nie. Obecna drużyna to absolutny potwór.
Juergen Klopp zbudował machinę, która nawet grając gorzej, potrafi postawić na swoim. Wszystko za sprawą ogromnej mentalności zwycięzców, która stała się dla tej kadry drugim imieniem. Trudno sobie obecnie wyobrazić, by tak rozpędzeni „The Reds” z kimś przegrali. By stało się to różnicą 2-3 bramek? Tym bardziej. A co dopiero większą liczbą…
Tak jest „tu i teraz”, ale jeszcze niedawno porażki Liverpoolu nikogo nie zaskakiwały. Nawet te „głupie”, albo po stracie wielu bramek. Nic jednak nie przebije tego, co wydarzyło się w ostatniej kolejce sezonu 2014/2015.
Liverpool, niemal równo rok po tym, jak bił się z Manchesterem City o mistrzostwo, doznał upokarzającej porażki ze Stoke City. „The Potters” wygrali na Britannia Stadium 6:1, choć już w przerwie prowadzili… 5:0. Mark Hughes, ówczesny trener Stoke, wrócił do tamtych wydarzeń.
– Pamiętam, jak wchodziłem do szatni. Wszyscy siedzieli, dosłownie śmiejąc się z tamtej sytuacji. Jeśli mamy być szczerzy, to było trochę dziwne, prowadzić 5:0 z tak topową drużyną, jak Liverpool – zdradził Hughes.
Cóż, w piłce wszystko zmienia się niezwykle szybko. Niecałe pięć lat temu Stoke upokorzyło zarówno Liverpool, jak i Stevena Gerarda w jego ostatnim meczu dla „The Reds”. Teraz ci pierwsi zadomowili się w Championship, w której walczą o utrzymanie, a drudzy są najlepszą drużyną na świecie. Tamtych wspomnień fanom „The Potters” nie odbierze jednak nikt.