5 powodów, dla których warto oglądać 34. kolejkę BPL

Premier League wychodzi na ostatnią prostą w sezonie. Po emocjach związanych z Ligą Mistrzów i Ligą Europy, wracamy do tego, co tygrysy lubią najbardziej. 

Już dzisiaj dojdzie do jednego z najważniejszych starć w Premier League. O godzinie 13:45 na murawę wybiegnie Sunderland i Norwich City, które stoczą walkę o życie. Kanarki Czarne Koty to bezpośredni sąsiedzi w ligowej tabeli. Dzieli ich dystans zaledwie 4 punktów, a podopieczni Big Sama mają w dodatku jeden mecz mniej. W tej sytuacji klub O’Neila absolutnie nie może czuć się bezpiecznie, choć przystępują do tej rywalizacji w nieco lepszym humorze niż 18. ekipa tego sezonu. Zespół z Carrow Road zdobył 7 punktów w ostatnich 5 meczach, natomiast ich oponenci zaledwie 4. Prócz aktualnej dyspozycji, Kanarki mogą się też cieszyć z lepszego bilansu w bezpośrednich pojedynkach. W ostatniej serii trwającej 6 spotkań, klub znad rzeki Tyne wygrał zaledwie raz i to aż cztery lata temu. Nie trzeba chyba dodawać, że to nie oni są faworytami najbliższego meczu.

13023342_1085877941453416_594181443_n

Jednym z najlepiej zapowiadających się spotkań jest bez wątpienia mecz pomiędzy Manchesterem City, a londyńską Chelsea. Nie zmieni tego nawet fakt, że drugi z tych zespołów prezentuje się w tegorocznej kampanii, mocno poniżej oczekiwań. Wydaje się, że stołeczny klub wykorzystuje jakieś 20% swojego potencjału, a ich czołowy gracz – Eden Hazard niecały 1%. Dlaczego więc nadal uważamy, że może być to najlepszy mecz tej kolejki? Odpowiedź jest prosta – te zespoły gwarantują nam masę emocji, nawet jeśli nie zajmują najwyższych lokat. Obywatele są jednak w dużo lepszej sytuacji niż ich oponenci. Nie dość, że zajmują niezłe czwarte miejsce, a do trzeciego Arsenalu tracą zaledwie dwa punkty, to jeszcze awansowali do półfinału Ligi Mistrzów, wyrzucając za burtę wielkiego Ibrę i jego PSG. Za tą progresywną postawą Manchesteru stoi bez wątpienia co najmniej jeden człowiek – Kevin De Bruyne. Belg swoim powrotem tchnął życie i emocje w grę swojej drużyny. Bez niego podopieczni Pellegriniego prezentowali się przeciętnie, emanowali średniactwem i zwyczajnie zanudzali swoich fanów.

W ostatni czwartek byliśmy świadkami jednego z najlepszych spotkań w historii klubowej piłki nożnej. Liverpool pokonał Borussię Dortmund 4:3. Tym razem The Reds spróbują zatrzymać marsz Bournemouth w górę tabeli, a także samemu nieco poprawić swoją pozycję. Ich obecna ósma lokata raczej nie zadowala jakiegokolwiek fana zespołu z Anfield. Niewiele dają też tłumaczenia, że mają oni mniej rozegranych meczów niż Southampton, West Ham czy Manchester United – drużyny będące ponad nimi, ale posiadające niewiele punktów więcej. Plan na mecz jest więc prosty. Trzeba jeszcze raz zaspokoić wielki apetyt kibiców drużyny z miasta Beatlesów. Trzeba jeszcze raz pokazać, że potrafią walczyć do samego końca, niezależnie od tego, czy grają z Norwich City w ligowym meczu, czy walczą o półfinał Ligi Europy z Borussią Dortmund. Dla kibiców Liverpoolu nie ma to najmniejszego znaczenia. Oni po prostu wymagają od swoich zawodników pełnego poświęcenia i zaangażowania. I nie liczy się to, czy nazywasz się Sakho, Leiva, Allen, czy Origi. Masz walczyć do końcowego gwizdka. Zawsze.

Pamiętacie to zeszłotygodniowe podniecenie, kiedy Leicester City wygrało z Sunderlandem 2:0? Mówiło się wówczas, że podopieczni włoskiego menedżera już awansowali do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Niedawno dotarło do nas, że to nie do końca prawda. Fakt, faktem musiałyby wydarzyć się istny koszmar, ale wszystko jest możliwe. Jeśli „tylko” Liverpool wygra Ligę Europy, Manchester City zwycięży w Lidze Mistrzów, Arsenal zacznie wygrywać wszystkie mecze po kolei, a aktualni liderzy angielskiej ekstraklasy nagle zgubią rytm, to może dojść do sytuacji, że Leicester nie zazna smaku fazy grupowej, tylko czekają ich eliminacje. Brzmi to jak najgorszy koszmar, ale jest do koszmar w całej swej niezwykłości dość prawdopodobny. Tak więc niedzielne starcie Lisów z West Hamem będzie nie tylko okazją do obserwowania jednych z najciekawszych drużyn obecnej kampanii w Premier League, ale także momentem, w którym Ranieri wreszcie będzie mógł spokojnie odetchnąć. Nieco tego spokoju chciałby zaznać także Młoty, które zaliczyły serię trzech meczów bez zwycięstwa i zamiast zapewnić sobie udział w Lidze Europy, to wciąż odkładają w czasie tę przyjemność. Czasu jest jednak coraz mniej, a przecież oba te zespoły chcą być po prostu pewne swego.

Nie ma dobrej kolejki angielskiej ekstraklasy bez derbów Londynu. Tak będzie i tym razem – w stołecznej bitwie zmierzą się Arsenal i Crystal Palace. Poza miastem jest jeszcze jedno spoiwo, które łączy oba te zespoły. Mowa oczywiście o Emmanuelu Adebayorze, który jest byłym gwiazdorem Arsenalu, a obecnym napastnikiem Orłów, chociaż nie mam pewności, czy to odpowiednie określenie dla Togijczyka. W siedmiu spotkaniach strzelił on zaledwie jedną bramkę i zdecydowanie nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Jest też dość wyraźnym dowodem na to, że Daniel Levy myli się naprawdę rzadko. Nie można jednak zupełnie go krytykować. 32-letni snajper nigdy nie był kimś, kto sam wypracowałby masę okazji i jeszcze wykończył ją w ekwilibrystyczny sposób. Jasne, zdarzały mu się niezwykłe, szokujące wręcz momenty, ale nie zakłamywały one całościowego odbioru. Problem leży w tym, że Adebayorowi nikt praktycznie nie tworzy szans. Podopieczni Alana Pardew zaliczyli ogromny regres i postawa poszczególnych członków drużyny wkrótce przeniosła się na cały zespół. Delikatna poprawa nastąpiła w meczu z Evertonem. Crystal Palace sprawiało masę problemów The Toffes. Jeśli jednak Orły nie zaczną strzelać na bramkę rywali, to nie wróżę im świetlanej przyszłości w starciu z Arsenalem. Wszak w erze Premier League nie wygrali oni z Kanonierami ani razu.