Do meczu Legii jeszcze kilka godzin, które wydają się niczym w porównaniu do 7223 dni. Właśnie tyle czekaliśmy na ponowny występ polskiej drużyny w Lidze Mistrzów. Ale nie o tym dzisiaj, choć oczywiście mecz Wojskowych z Borussią Dortmund jest tematem dnia.
Aby odpocząć jednak od szumu poprzedzające wieczornego starcie mistrza Polski, po raz kolejny obejrzałem dziś mecz Kazachstan – Polska. Uwielbienie Polsatu w nadawaniu powtórek czasami się więc przydaje. Siedzę zatem przed południem i oglądam, jak nasi chłopcy dają się ogrywać teoretycznie słabszemu rywalowi, nierzadko wybijając piłkę z własnego pola karnego na oślep, byle dalej. Są to ci sami piłkarze, którzy na co dzień – w klubach – radzą sobie dobrze albo nawet bardzo dobrze. Strzelają, asystują, biją rekordy, pozwalają mieszkańcom Neapolu zapomnieć o Higuainie, a nam – Polakom – pasjonować się ewentualnym transferem jednego z nich do Realu lub Barcelony.
A mimo to w Astanie czegoś zabrakło. I choć to dopiero pierwszy z meczów eliminacyjnych, człowieka zaczęły nachodzić myśli, że tragedią dla tych naszych „Orłów” byłoby niezakwalifikowanie się do mundialu w Rosji. Nie było nas w RPA i Brazylii. Beenhakkerowi zabrakło piłkarzy reprezentujących international level, o którym tak dużo mówił, Fornalikowi zaś – skutecznego Lewandowskiego wspomaganego przez Milika. Teraz duet ten robi furorę w Niemczech i we Włoszech, w międzyczasie miano zawodników niezastąpionych w kadrze zyskało jeszcze paru innych graczy, jak np. Fabiański, Glik czy Krychowiak, a mimo to znów może czegoś zabraknąć.
Nawet jeśli mistrzostwa świata nie są w dzisiejszych czasach Mount Everestem w piłkarskim futbolu (miano to bardziej pasuje do Champions League, gdzie występują lepsi zawodnicy), świetnie byłoby zobaczyć ponownie naszą reprezentację w finałach MŚ. Bo Liga Mistrzów jest co rok, a mistrzostwa globu tylko raz na cztery lata, co sprawia, że tęsknimy do tego turnieju. Wydawało się, że po udziale Polski w koreańsko-japońskim i niemieckim czempionacie, stanie się to wreszcie tradycją, jaka przecież przystoi prawie 40-milionowemu państwu. A tu już minęła dekada i dwa poprzednie mundiale przeszły nam koło nosa.
Lewandowski jest fenomenalnym napastnikiem, kluczową postacią Bayernu, być może przyszłym zdobywcą Złotej Piłki, ale ani razu nie dane było mu dotąd posmakować udziału w mistrzostwach świata. Nie chciałby zapewne dołączyć do Ryana Giggsa, George’a Besta czy Alfredo Di Stefano, a więc zawodników równie wielkich, co as Bayernu, którzy nigdy nie wystąpili w turnieju o Złotą Nike. Kiedyś Lewy usiądzie w bujanym fotelu, by opowiedzieć swoim wnukom o setkach bramek zdobytych podczas swojej kariery, a być może nie będzie mógł wspomnieć im choćby o jednym spotkaniu reprezentacji rozegranym w ramach mundialu.
Kto wie, czy z kolei Milik nie będzie musiał tłumaczyć swoim pociechom, dlaczego w Ajaksie i Napoli trafiał jak natchniony, a w narodowych barwach przestrzelał w najprostszych sytuacjach? On akurat ma więcej czasu na dostanie się do mistrzostw, ale trudno przypuszczać, by dokonał tego, kiedy zabraknie u jego boku Lewandowskiego, który młodzieniaszkiem przecież już nie jest.
Drużyna Jerzego Engela dopiero po szesnastu latach wywalczyła przepustki do mundialu, ta Nawałki, po udanym Euro miała pójść za ciosem i spokojnie ograć niezbyt wymagających rywali, a zaczęła bardzo słabo, co sprawia, że październikowe mecze z Danią i Armenią urastają do miana o być albo nie być w Rosji za dwa lata. Na kolejne wpadki nie ma już bowiem miejsca. Miło jest słyszeć, że nasi rodacy są bohaterami Monachium oraz Neapolu, ale jeszcze milej byłoby zobaczyć ich równie skutecznych w koszulce z orłem na piersi. Bo w końcu znad Wisły ruszyli w wielki świat i są coś winni swojej ojczyźnie.