Ponad 20 lat Legia Warszawa czekała na awans do upragnionego raju. 20 marca 1996 roku rozegrała jak dotąd ostatnie spotkanie w Lidze Mistrzów. Dzisiaj się to w końcu zmieni, wieczorem czeka ich pojedynek przy ulicy Łazienkowskiej przeciwko Borussii Dortmund. Z tej okazji przenieśmy się na chwilę dwie dekady wstecz, aby przypomnieć sobie drogę do ćwierćfinału LM w sezonie 1995/1996.
Może polska drużyna nie była od razu skazywana na pożarcie (i porażkę), ale zważywszy, że rok wcześniej Legia dostała srogie lanie w rundzie kwalifikacyjnej od Chorwatów z Hajduk Split (0:1, 0:4), mało kto spodziewał się, że podopieczni Pawła Janasa dotrą aż tak daleko.
Tym razem w kwalifikacjach mierzyli się z IFK Goteborg, rewelacją poprzedniego sezonu. W swojej grupie zajęli pierwsze miejsce wyprzedzając FC Barcelonę, Manchester United, a także Galatasaray Stambuł. Zatrzymał ich dopiero Bayern Monachium w 1/4 finału, choć Szwedzi łatwo nie dali za wygraną (0:0, 2:2).
Na szczęście tym razem tak groźni nie byli. Legioniści wygrali u siebie 1:0 po bramce Podbrożnego, w rewanżu trzeba było się jednak napracować, bowiem Goteborg jako pierwszy strzelił gola, a na boisku nie wszystko szło po ich myśli. Strzałem w „dziesiątkę” okazało się wprowadzenie Leszka Piszka jeszcze w pierwszej połowie, to on doprowadził do wyrównania, a w końcówce kropkę nad „i” postawił Jacek Bednarz. Historyczny awans stał się faktem. Już w tym momencie piłkarze Legii przeszli do historii. Podobnie jak słowa wypowiedziane przez Dariusza Szapkowskiego: „A na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam – w Lidze Mistrzów”.
W fazie grupowej trafili na Spartaka Moskwę, Blackburn Rovers oraz Rosenborg Trondheim. Z pewnością teraz te nazwy nie robią na nikim większego wrażenia, ale wtedy… mieliśmy do czynienia z trzema solidnymi firmami. Trzeba także pamiętać, że były to kompletnie inne czasy. Wówczas Liga Mistrzów rzeczywiście była elitarna – grać w niej mogli tylko mistrzowie kraju. Z drugiej strony taki zapis obniżał jakość. Ciężko dzisiaj sobie wyobrazić LM np. bez Realu Madryt, Manchesteru City czy Borussii Dortmund.
Rozgrywki zaczęły się dla Legii bardzo udanie. Pierwsze zwycięstwo nad Rosenborgiem (3:1) przed własną publicznością dodało piłkarzom skrzydeł, a kibice uwierzyli, że jest szansa na sprawienie niespodzianki. Dwa tygodnie później na ziemię Legionistów sprowadził jednak Spartak, wygrywając 2:1. Kluczowe okazały się dwa następne spotkania z mistrzem Anglii, Blackburn Rovers, gdzie postrach siał wówczas legendarny napastnik Alan Shearer. Nie taki jednak diabeł straszny, jak go malują. W Warszawie udało się dowieźć cenne 1:0, a na wyjeździe wspaniałe zawody rozegrał bramkarz Maciej Szczęsny, który bronił jak w transie i zapewnił bezbramkowy remis na trudnym terenie
.
O ostatnich dwóch meczach ciężko powiedzieć, że były w wykonaniu podopiecznych Pawła Janasa dobre. Zwłaszcza pojedynek z Norwegami zakończony blamażem 0:4. Dzięki temu Rosenborg zbliżył się na jeden punkt w tabeli i o awansie do kolejnej rundy miała zadecydować ostatnia kolejka. Pomimo tego, że Legia przegrała nieznacznie ze Spartakiem Moskwa (0:1), który bez problemów wygrał grupę (odniósł komplet zwycięstw), ekipa z Anglii nie walcząca już o nic, sprawiła Legionistom prezent pokonując 4:1 ich głównych konkurentów w walce o 1/4 finału.
Tam czekał już Panathinaikos Ateny, gdzie gwiazdą był reprezentant Polski Krzysztof Warzycha, najlepszy snajper Koniczynek. Niewątpliwie ten smaczek dodawał pikanterii temu pojedynkowi. W stolicy Legia po raz kolejny udowodniła, że na własnym terenie ciężko jej odebrać punkty i zdobyć bramkę. Mecz zakończył się wynikiem 0:0, sprawa awansu wciąż była zatem otwarta. W Atenach mistrz Grecji pokazał jednak, gdzie jest nasze miejsce. Gładkie zwycięstwo 3:0 po m.in. dwóch trafieniach popularnego „Gucia” zakończyło piękny sen Legii Warszawa w Lidze Mistrzów. Sen, za którym wszyscy kibice w Polsce tęsknią.
Obecna drużyna będzie miała bardzo ciężko (nie oszukujmy się: jest to zadanie z cyklu „mission impossible”), żeby przebić to osiągniecie. W takim wypadku pozostaje jedynie odpalenie sobie filmików z bramkami z pamiętnego sezonu 1995/1996, a potem wyobrazić, że dzieje się to „na żywo”.