Leicester to ewenement. Pisze na naszych oczach powieść romantyczną, ale też tragiczną. Rok temu wszyscy z zachwytem i szczęką zbieraną z podłogi patrzyliśmy na świetnie zorganizowaną drużynę wyprowadzającą śmiertelne kontry, pytając „kiedy to się skończy?”. Skończyło się, ale tytułem mistrzowskim. Piękny sen prysł równie szybko, jak się zaczął, a „Lisy” są bliskie sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy to cudownym comebackiem uniknęły spadku. Ranieri widzi, co się dzieje, i w końcu postanowił wyciągnąć wnioski.
Poprzedni sezon przypominał trochę Borussię Dortmund z czasów, gdy ta wygrywała Bundesligę. Tak samo jak w przypadku Leicester, liczył się przede wszystkim kolektyw, a nie nazwiska. Obie ekipy miały kilka gwiazd, ale uzupełniane były takimi zawodnikami jak Drinkwater, Simpson, Huth czy Albrighton. W BVB swego rodzaju odpowiednikami byli chociażby jeździec bez głowy Grosskreutz, rzemieślnik Kehl i młodziutki Leitner. Niestety w angielskim zespole zabrakło młodych talentów, które ciągnęły Borussię w kolejnych latach. Piłkarze, którzy zdobyli tytuł Premier League, wydawali się herosami, przykładami gromady Dawidów, którzy wbrew całemu światu postawili się ligowym Goliatom.
Pozostając w tym klimacie, większość zawodników Leicester okazała się podobna do Samsona – teoretycznie niepokonani, ale z bardzo czułym punktem, prawdziwą piętą Achillesa. U Samsona były to włosy – po ich obcięciu stał się słaby. W przypadku piłkarzy mistrza Anglii być może były to zbyt duże oczekiwania, uznanie, że nie może się stać nic złego, tego do końca nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że coś… coś się zepsuło.
Wyniki niepokoiły coraz bardziej, ale włoski menedżer z uporem maniaka stawiał na swoich ulubieńców z mistrzowskich rozgrywek. Ostatnio zapytany, czy czasem nie dał tym piłkarzom zbyt dużego kredytu zaufania i przesadnej lojalności, odpowiedział: – Możliwe, możliwe. To trudne – kiedy osiągniesz coś tak wielkiego, chcesz im dać szansę, potem drugą, trzecią… Może teraz to już za dużo. Nie można się nie zgodzić i trzeba przyznać, że Ranieri zauważył to trochę za późno. Skład wygląda już nieco inaczej niż jeszcze przed Nowym Rokiem, ale ostatnie zwycięstwo „Lisy” odniosły właśnie w sylwestra, skromnie ogrywając West Ham. Od tamtej pory nie zdobyły bramki w Premier League w aż sześciu kolejnych meczach, ustanawiając tym samym nowy rekord ligi. Jednak chyba nie o takie rekordy chodzi.
Niebezpiecznie w tabeli robiło się od dawna, ale teraz jest już wręcz strasznie. Tylko punkt nad strefą spadkową i trzy oczka straty do Swansea. Do tej Swansea, która na początku stycznia miała najgorszą sytuację w lidze. To pokazuje tylko, jak szybko sytuacja może odwrócić się o 180 stopni i zesłać z nieba do piekła, bądź odwrotnie. Włoch łagodzi atmosferę zapewniając, że razem z zawodnikami wiedzą, co robić: – Za każdym razem, gdy rozmawiam z zawodnikami, a oni ze mną, zawsze jesteśmy pewni, że możemy odwrócić sytuację. Teraz jest przed nami kilka spotkań, w których musimy znaleźć rozwiązanie bardzo, bardzo szybko. Dwa najbliższe mecze to Puchar Anglii i Liga Mistrzów, ale nasze myśli zostają przy Premier League. Leicester jest pierwszym mistrzem od 1956 roku, który przegrał pięć ligowych spotkań z rzędu. Po wczorajszym laniu Barcelony na Parc de Princes aż strach się bać, co będzie się działo na wyjazdowym spotkaniu „Lisów” w Sewilii. Ten mecz już dokładnie za tydzień…