Być może mieliby już zapewniony udział w Lidze Mistrzów. Być może nie zanotowaliby tak fatalnej formy w styczniu. Być może walczyliby dzisiaj z Chelsea jak równy z równym o tytuł mistrzowski. Być może to wszystko byłoby prawdą, gdyby nie strata Sadio Mane.
Kiedy trafiał do Liverpoolu przed sezonem, chyba nikt nie spodziewał się, że niemal z miejsca stanie się kluczowym zawodnikiem w układance Kloppa. Choć nikt nie miał wątpliwości co do jego umiejętności piłkarskich, obawiano się, że podobnie jak wielu poprzednich graczy trafiających z Southampton do Liverpoolu nie wkomponuje się do zespołu. Wszelkie obawy zostały rozwiane bardzo prędko, a Mane stał się asem w talii Kloppa.
Maszyna pod nazwą „Liverpool” rozpędziła się do takiej prędkości, że przez wielu uważana była za pretendenta do zdobycia tytułu. „The Reds” nie mieli problemów z grą przeciwko średnim drużynom, jednocześnie zbierając cenne punkty w meczach z ligową elitą. Można było odnieść wrażenie, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Do czasu.
Początek nowego roku to wyjątkowo napięty terminarz. W szczególności, kiedy grasz w Premier League i poważnie traktujesz rozgrywki pucharowe. Liverpool, nie dysponując szeroką kadrą, wkraczał w ten okres z nadzieją uniknięcia kontuzji i zachowania pełnej świeżości. Plan się nie powiódł. Co gorsza, na Puchar Narodów Afryki wyleciał Sadio Mane, który przez około miesiąc nie mógł wspomóc swoich kolegów. Jak Liverpool radził sobie bez Senegalczyka? Mówiąc delikatnie – beznadziejnie. Siedem rozegranych spotkań i zaledwie jedno zwycięstwo, które „The Reds” wyszarpali z rąk 4-ligowego Plymouth.
Kryzys Liverpoolu dobiegł końca – wydawać się mogło – w idealnym momencie. Choć podopieczni Kloppa stracili już szansę na tytuł, wciąż walczyli o spełnienie podstawowego celu na ten sezon, a więc kwalifikacji do Ligi Mistrzów.
Przed Liverpoolem pozostawało osiem kolejek do końca sezonu. Każda z nich miała być traktowana niczym finał. Mecz derbowy właśnie tak wyglądał. Pełni zapału i zaangażowania piłkarze „The Reds” pokonali Everton, lecz po końcowym gwizdku wyczuć się dało atmosferę niepokoju. Z poważną kontuzją boisko opuścił Sadio Mane. Dziś już wiemy, że nie zobaczymy go do końca sezonu. Z perspektywy Liverpoolu, nie mogło stać się nic gorszego.
By zrozumieć, jak ważnym zawodnikiem dla Juergena Kloppa jest senegalski skrzydłowy, wystarczy przypomnieć, że „The Reds” nie wygrali żadnego ligowego meczu, w którym Mane nie wystąpił.
Kolejny przykład powyższej teorii widzieliśmy w minioną środę. Rozpędzony Liverpool nie potrafił pokonać Bournemouth, choć „Wisienki” nie słyną ze szczelnej defensywy.
Kontuzja Mane może, lecz nie musi oznaczać wywieszenia białej flagi w walce o TOP 4. Choć to Senegalczyk był najskuteczniejszym zawodnikiem zespołu, w ekipie Liverpoolu wciąż widnieje spory potencjał ofensywny, który przy odpowiednim ustawieniu może przynieść zamierzone efekty. Pozostali ligowi rywale „The Reds” nie są zespołami z czuba tabeli, jednak z pewnością postawią trudne warunki do gry. Nie można się jednak dziwić frustracji spowodowanej brakiem Mane, bowiem to właśnie w spotkaniach z niżej notowanymi rywalami szybkość Senegalczyka wielokrotnie okazywała się kluczowa.
W obliczu kontuzji czołowych graczy Liverpoolu, gdyż oprócz Mane do składu wciąż nie powrócili Adam Lallana i Jordan Henderson, „The Reds” muszą liczyć na zmienników w postaci Divocka Origiego czy Daniela Sturridge’a. Żaden z nich nie przypomina profilem gry Sadio Mane, lecz zarówno Belg, jak i Anglik posiadają inne atuty, z których Liverpool musi teraz skorzystać, jeśli w przyszłym sezonie hymn Ligi Mistrzów chce usłyszeć nie tylko w telewizorze.