Przyszedł czas na trzecią (i ostatnią) część najważniejszych zagadnień dotyczących rynku transferowego. Tym razem pochylimy się nad największymi mitami.
Pierwszym z nich jest przekonanie, że zawodnicy „spłacają się” ze sprzedaży koszulek ze swoim nazwiskiem. Nic bardziej mylnego.
Kontrakt pomiędzy sponsorem koszulek a klubem nie są tradycyjnymi umowami sponsorskimi – można nazwać je wyłącznie transakcjami licencyjnymi, które umożliwiają producentom trykotów używanie marki klubu do sprzedaży odzieży. Kluby zazwyczaj otrzymują roczną opłatę – na przykład Manchester United zgarnie przez rok kwotę 75 milionów funtów, niezależnie od liczby sprzedaży kompletów. Podobnie jak Chelsea od Nike (60 milionów funtów).
Firma produkująca koszulki jest często najbardziej dochodowym sponsorem klubu i to tradycyjna zagrywka. Producenci przecież nie płacą klubom wyłącznie za malutkie logo na trykocie, a raczej można to nazwać inwestycją, która przyniesie ogromny zysk. Na przykład prezes Adidasa, Herbert Hainer, przewidywał, że jego firma zarobi w ciągu dziesięciu lat na kontrakcie z „Czerwonymi Diabłami” 1,5 miliarda funtów, w tym czasie wypłacając United połowę tej kwoty.
Dlaczego zatem kluby po prostu nie produkują koszulek na własną rękę, zgarniając przy tym 100% zysków? Prosta odpowiedź – ponieważ nie mają globalnej sieci dystrybucyjnych niezbędnych do produkcji, wysyłki i sprzedaży setek tysięcy, a w niektórych przypadkach milionów koszulek każdego roku. Wiele klubów nawet zleca innym firmom prowadzenie własnych sklepów internetowych, które wykonują znikomą pracę w porównaniu z tym, co wykonuje Adidas czy Nike. Nawet największe kluby na świecie są stosunkowo niewielkimi firmami, jeśli porównamy je ze wspomnianymi hegemonami odzieżowymi. Nike w ciągu trzech miesięcy (marzec, kwiecień, maj 2017 roku) uzyskało przychód w postaci siedmiu miliardów funtów. To więcej, aniżeli Chelsea zarobiła w swojej 112-letniej historii.
Zostawmy jednak rozwiązania na temat koszulek. Wróćmy do transferów i kolejnego mitu – tzw. transakcji wymiany.
W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z głośnymi transferami, które media nazywały „wymianą” graczy z odpowiednią dopłatą. Tak było w przypadku transferu Ibrahimovicia z Interu do Barcelony (w druga stronę powędrował Eto’o) czy ostatnio Romelu Lukaku z Evertonu do Manchesteru United, w którą wmieszany był Wayne Rooney. Dlaczego takie transakcje nie można nazwać wymianą?
Transfer z udziałem gracza jest wystarczająco złożony. Najpierw oba kluby uzgadniają kwotę sprzedaży zawodnika, następnie klub kupujący uzgadnia warunki z agentem piłkarza na temat tygodniówki oraz opłat za usługi agenta. Oczywiście to wyłącznie teoria – w większości przypadków klub, który chce kupić zawodnika, szybciej kontaktuje się z agentem, aby ocenić zainteresowanie gracza transferem.
Jak już wspominaliśmy, transfer jednego gracza to złożona operacja. Wyobraźmy sobie zatem, że do tego całego cyrku dochodzi kolejny zawodnik, z innym agentem. Biorąc to pod uwagę, nie możemy nazwać takich transakcji „wymianą” zawodników, ale musimy wyodrębnić to jako zupełnie nowy transfer, z inną opłatą dla agenta i żądaniami finansowymi drugiego zawodnika.
Pozostałe części do przeczytania TUTAJ i TUTAJ.