Andrzej jest bardzo błyskotliwym facetem z umiejętnością szybkiej puenty. Bardzo dużo jego powiedzonek wymyślanych a vista po prostu mnie zadziwia i odczuwam taką dobrze rozumianą zazdrość, że on to wymyślił, a nie ja – o Andrzeju Twarowskim i ich międzypokoleniowej współpracy opowiada nam człowiek, który przeszedł z nim drogę od początków do najlepiej tworzonej w opinii wielu telewizji sportowej, Tomasz Smokowski.
Pierwsze wspomnienie z Andrzejem Twarowskim?
Pierwszy mecz, który wspólnie zrobiliśmy. Mecz Wisły Kraków z ŁKS-em jeszcze na starym stadionie Wisły. To było na tyle dawno temu, że wtedy w Krakowie grali Murdza czy Wiereszko. Wtedy to była drużyna balansująca na granicy pierwszej i drugiej ówczesnej ligi, jeszcze przed erą Cupiała. Właśnie tamto spotkanie komentowaliśmy razem i pamiętam, że wtedy pokazywała nas kamera, i kiedy ja mówiłem, Andrzej robił mnóstwo głupich min, bo zupełnie nie wiedział, jak się ma zachować i stres nie pozwalał mu zachować kamiennego oblicza.
Jak wyglądały początki Waszej współpracy w Canal+? W czasach „zaplanowanej improwizacji”, o której niejednokrotnie Pan opowiadał.
Bo tak to właśnie było. Obaj byliśmy młodzi i kompletnie niedoświadczeni, bez jakiegokolwiek telewizyjnego otrzaskania. Może ja troszkę większe, bo w Canalu byłem już od kilku miesięcy. Andrzej mniejsze, bo nigdy w telewizji nie pracował. On miał z kolei więcej doświadczenia dziennikarskiego, bo przecież wywodził się z gazet. Niemniej, było to dla nas pierwsze i nowe doświadczenie. Wtedy wychodziliśmy z błędnego założenia, że jak sobie wcześniej ustalimy, co do siebie będziemy mówili, to będzie lepiej, ale do tego trzeba dużego talentu aktorskiego, żeby nie było widać, że coś jest zaplanowane od A do Z. W związku z tym nasze wszystkie ustalenia musiały być bardzo głupie i przede wszystkim bardzo głupio wyglądać na antenie. Nawet nasze zdziwienia, uśmieszki czy jakieś reakcje quasi-spontaniczne na żarty też musiały być nienaturalne.
Dopiero potem nastąpił taki moment, kiedy zaczęliśmy robić coraz dłuższe programy na antenie. One dość płynnie przechodziły w programy nocne, ponieważ wtedy były dwa mecze piłkarskie, dochodziły studia przedmeczowe, w połowie spotkania i pomeczowe. Nagle się okazało, że jest godzina pierwsza w nocy i już byliśmy naprawdę zmęczeni i wtedy nagle zaczynała odbijać nam palma. I to był ten moment, kiedy na dobre zapomnieliśmy o konwenansach czy ustalaniu czegokolwiek, ponieważ zaczęliśmy się wtedy dobrze bawić. Byliśmy już tak zmęczeni, że dostawaliśmy zupełnej głupawki. I wtedy zaczęło się takie improwizowanie, które wszyscy znamy dziś z anteny. Zaczęliśmy to robić w sposób naturalny. Sami zaskakiwaliśmy się tym, co za chwilę padnie z naszych ust, i bardzo nas to bawiło.
Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat. Jak się zmienił przez te lata pan Andrzej? Czym się różni ten dzisiejszy od tego sprzed dwóch dekad?
Posiwiał… Posiwiał dosyć mocno. Jak patrzymy na obrazki sprzed 20 lat, dobrze to widać. Posiwiał do tego stopnia, że zaczyna mieć podejrzenia, czy ja się przypadkiem nie farbuję. Co nie jest prawdą. Natomiast nic więcej się w nim specjalnie nie zmieniło. Wiadomo, nabrał dużo więcej, już tak zupełnie poważnie, doświadczenia. Nie zmienił się ani o jotę w swoim podejściu do pracy, bo zawsze bardzo profesjonalnie do tego podchodził. I z takim wielkim entuzjazmem, już nie mówiąc o jego legendarnym poczuciu humoru, które nadal jest. Na pewno teraz lepiej też kontroluje mięśnie twarzy, bo kiedyś, jak wspominałem, robił trochę głupich min, a dziś już ich nie robi na antenie. Poza tym nie widzę żadnych zmian.
Mógłby zmienić fryzurę, ale widzę, że w tym temacie jest również cholernie konserwatywny. Niestety. Mówimy o nim, że ma najpiękniejszą żarówkę firmy Osram na głowie. Fryzura na starego działacza radzieckiej partii komunistycznej. (Śmiech).
Jesteście panowie traktowani niemal jak para, oczywiście w kwestiach czysto zawodowych. A gdzie związek, tam i gorsze dni, kryzysy. Było takich trochę?
Jakieś dwa czy trzy zdarzyły się, siłą rzeczy. Nawet najlepsze małżeństwa mają swoje słabsze chwile, ale nie ma sensu nawet o tym mówić. To była taka burza na morzu trwająca jeden, najwyżej trzy dni, ale nigdy nie miało to wpływu na naszą pracę na antenie.
Po tylu latach współpracy porozumiewacie się bez słów?
Znamy się na tyle dobrze, że już nie musimy odbywać jakichś wielkich spotkań przed nagraniem, żeby przegadać program, co też się zmieniło w stosunku do tego, co miało miejsce kiedyś. Znamy się jak łyse konie, jedynie zawsze musimy sobie, może nie tyle przybić piątkę, ale uścisnąć dłonie przed programem, dwa razy klepnąć w stół i jeszcze raz przybić dłonie. To jest taki stały element, którego widzowie nie widzą. To taki nasz rytuał, choć nie jesteśmy specjalnie przesądni, ale to lubimy robić.
Największa wpadka Andrzeja Twarowskiego?
On sam powie, że to były „oskary”, kiedy ktoś podał mu „na ucho”, że nie ma trenera z Legii, który miał odebrać nagrodę, i żeby wywołał Jacka Zielińskiego. A on nie poczekał aż ówczesny prezes Canal+ otworzy kopertę i przeczyta werdykt i już poprosił Jacka Zielińskiego na scenę. To była taka wpadka, po której prezes powiedział: – Chyba ktoś z was dwóch zaraz straci pracę. (Śmiech).
Oczywiście powiedział to w żartach, ale „Twaro”, który jest perfekcjonistą, bardzo się przejął i trudno było mu przejść do porządku dziennego nad, może nie tyle nad tym, że ktoś tu może stracić pracę, ale nad zgrzytem, faux pas, które nastąpiło, a które nie powinno się wydarzyć. To jest na pewno coś, co siedzi w nim chyba nawet do dziś dosyć głęboko, chociaż ostatnie parę lat już o tym nie wspominał, a kiedyś robił to bardzo często. Może i on już, na szczęście, przeszedł nad tym do porządku dziennego.
Pamiętam jeszcze sytuację z „Ligi+”. Końcówka lat 90., gościem był Marcin Żewłakow, z którego „Twaro” robił ciągle Michała.
Akurat do imion Andrzej zupełnie nie ma pamięci. Nawet z obecnymi piłkarzami zawsze ma kłopot i nie szukając daleko, pytał mnie w ostatnią niedzielę zanim weszliśmy na antenę: – Ty, jak ma ten i ten. Bo nie pamiętał po prostu. Ja kompletnie nie mam pamięci do cyferek, nie jestem w stanie zapamiętać cen za zawodników czy ile zarabiają i to dotyczy również tych najważniejszych piłkarzy świata, a on z kolei nie ma pamięci do imion zawodników.
Jakiś czas temu miałem okazję z Panem rozmawiać dla telewizji studenckiej. Powiedział Pan wtedy, że uważa Andrzeja Twarowskiego za lepszego od siebie. Dlaczego?
M.in. dlatego, że jest bardzo błyskotliwym facetem z umiejętnością szybkiej puenty. Bardzo dużo jego powiedzonek wymyślanych a vista po prostu mnie zadziwia i odczuwam taką dobrze rozumianą zazdrość, że on to wymyślił, a nie ja. Nikt w kraju tego nie potrafi tak jak on, co do tego jestem święcie przekonany. Myślę, że taki gość w Stanach Zjednoczonych to byłby skarb, to byłby facet, który w telewizji byłby wielką gwiazdą. To jest Clarkson polskiej telewizji. Nikt w kraju nie ma tak fantastycznego, brytyjskiego poczucia humoru i nie potrafi tego przelewać bez udawania, bez prompterów, bez armii ludzi, która za nim stoi. Sam dla siebie jest najlepszym „wymyślaczem” fantastycznych powiedzonek. Ale przede wszystkim bardzo dobrze zna się na piłce nożnej, co akurat w branży, w której od ponad 20 lat się obraca – umówmy się – specjalną przeszkodą nie jest. Wysyłałem mu wczoraj życzenia urodzinowe pisząc, że 17 i 18 lipca urodziło się kilku łebskich i zabawnych facetów: Stanisław Tym, Jerzy Dobrowolski, Jacek Fedorowicz. No i Andrzej…
No to jeszcze najlepszy tekst autorstwa „Twaro”?
Ojj, było ich tyle, że… Najlepsze teksty zawsze rzuca przed wejściem na antenę, co nie znaczy, że już po wejściu rzuca złe. Natomiast wcześniej tak bardzo się nakręca i rzuca tyloma żartami, że naprawdę można boki zrywać i trzymać się za brzuch. Na pewno jego powiedzonkiem, które już na zawsze przejdzie do historii sportowej telewizji w Polsce – a myślę, że z czasem nie tylko sportowej, bo tym wyrobił sobie markę i to jest jego od początku do końca – to są „fotel” i „pasy”. To jest coś, co już przeszło do mowy potocznej i to jest świetna sprawa. A wymyślił sobie sam, że tak będzie rozpoczynał mecze. I myślę, że sam – choć może tego nie przyzna, a może przyzna – jest z tego dumny.
Rozmawiał: Tomek Witas