Ma 30 lat, swoje przeszedł, swoje przecierpiał przez kontuzje, a teraz wchodzi z buta do ligi hiszpańskiej. Może to nie są jeszcze liczby Messiego, a nawet Zazy czy Bakambu, ale pod względem efektywności Loic Remy jest zdecydowanym numerem jeden i najlepszym piłkarzem La Liga.
Gdyby prześledzić CV francuskiego napastnika, to wychodzi, że… w kolejnych krajach grał w naprawdę dobrych ekipach. Francja? Olympique Lyon, Nice, Olympique Marsylia. Anglia? Queens Park Rangers, Newcastle United, a przede wszystkim Chelsea. I gdy prześledzi się kolejne kampanie, to właściwie jedynie 2013/2014 można uznać za pełny i udany sezon w barwach Newcastle – 26 ligowych meczów i 14 goli. W pozostałych ekipach grał mało, ale głównie z powodów zdrowotnych. Poniżej lista kontuzji Remy’ego wg portalu Transfermarkt, która daje łącznie liczbę 312 dni opuszczonych z powodu kontuzji oraz 58 meczów!
Jednak gdy zetkniemy liczbę minut z liczbą goli, to ten współczynnik pokazuje, że Remy jest bardzo efektywnym zawodnikiem. Udowadnia to od początku sezonu. Zaczynał jako rezerwowy, a teraz wydaje się, że jest jedynym zawodnikiem w zespole, który nie zawodzi. A statystyki są porażające: pięć meczów, 271 minut, cztery gole. Wychodzi więc, że bramka wpada średnio, co 68 minut. Nawet strzelający jak na zawołanie Leo Messi jest „gorszy” o siedem minut – 12 goli w 900 minut.
Co ciekawe, Remy tylko raz (!) wyszedł w podstawowym składzie i… strzelił gola już po ośmiu minutach. Tutaj również ciekawie to wygląda, ile czasu od wejścia na boisko potrzebował na strzelenie gola:
vs Malaga – wchodzi w 64. minucie, strzela w 88.
vs Athletic – wchodzi w 64. minucie, strzela w 87.
vs Celta – wchodzi w 46. minucie, strzela w 93.
vs Deportivo – podstawowy skład, strzela w 8.
Wychodzi więc, że potrzebował kolejno: 24, 23, 47 i 8 minut na strzelenie gola. Łącznie 102 na 271 rozegranych minut. Remy ma swoich zaufanych asystentów, bo dwie piłki odebrał od Daniego Castellano, a dwie od Jonathana Viery. Jest również wspólny mianownik dla jego bramek, bo do tej pory obyło się bez dokładania nogi do pustej bramki. Albo sam wypracowywał sobie sytuację, będąc z piłką, albo swoim ustawieniem wygrywał pozycję. Najefektowniejsza do tej pory była zwycięska bramka przeciwko Athleticowi Bilbao.
Trafił do klubu, który potrafił albo odbudować, albo zbudować zawodników przez ostatnie półtora roku. Mimo że Las Palmas nie jest krezusem finansowym, to jednak ma kilka swoich „magnesów”, które potrafią przyciągnąć piłkarzy z nazwiskiem. Wyspy Kanaryjskie, a co za tym idzie, dobra pogoda, luźny styl życia. Można mówić o niespełnionych talentach Alenie Haliloviciu, Marko Livaji czy Sergio Araujo, ale sztandarowym przykładem był Kevin Prince Boateng. Kapitalny pod względem piłkarskim, ale wiele razy w karierze głowa nie dojeżdżała.
Obecny sezon dla Remy’ego jest… dziwny. Trafił do zespołu z dobrym PR-em, ale jak się okazuje, trafił na moment ogromnych zmian, które do tej pory nie wyszły „Los Amarillos” na dobre. Nie ma Prince-Boatenga, Livaji, Araujo, El Zhara, Jese, ale przede wszystkim nie ma Roque Mesy. Człowiek teoretycznie „tylko” regulujący grę, a jak się okazuje, ktoś więcej. Roque Mesa trzymał cały zespół w ryzach i widać jak na dłoni, ile znaczył dla zespołu. Przede wszystkim jednak nie ma Quique Setiena, który stworzył Las Palmas grające bardzo efektownie i z pomysłem. Teraz trenerzy się zmieniają, a Las Palmas grają… chaotycznie i bez jakiegokolwiek wypracowanego stylu.
Przed Kanaryjczykami teraz wyjazdowe starcie z Realem Madryt, a zatem jadą na Santiago Bernabeu bez zbędnej presji. Może to paradoks, ale po sześciu kolejnych porażkach wszyscy wiedzą, że prawdopodobnie za moment przyjdzie siódma i dopiero przerwa reprezentacyjna będzie momentem na impuls pozwalający na zmianę obecnego stanu rzeczy. Nawet przy słabej postawie całego zespołu można znaleźć jednostki, które swoimi występami pracują na transfer i lepszy kontrakt – albo w zimie, albo latem przed kolejnym sezonem.