W Zlatych Moravcach spotkaliśmy się z Dawidem Szymonowiczem, jednym z trzech Polaków występujących na co dzień w słowackiej ekstraklasie. Jak to się stało, że z Białegostoku wywędrował aż za południową granicę? Które polskie drużyny chciały mieć go w swoim składzie? Która gwiazda Serie A jeszcze niedawno występowała w Zlatych Moravcach? Czemu nie może dogadać się z brazylijskim Roberto Baggio? O tym wszystkim, i o wielu innych sprawach, opowiada Dawid Szymonowicz.
– Zbigniew Boniek stwierdził, że piłkarze to obecnie najwięksi celebryci. W Zlatych Moravach zawodnicy z gwiazdorskimi manierami nie mieliby chyba łatwego życia.
– Na pewno nie, Zlate Morave to małe miasto. Klub też nie zalicza się do największych na Słowacji, ale występuje w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jestem tutaj wypożyczony i chcę się skupić tylko i wyłącznie na tym, czego ostatnio najbardziej mi brakowało, czyli na graniu. Chodzenie po sklepach czy inne rozrywki w mieście nie są mi w tej chwili potrzebne do szczęścia.
– Miasto czy miasteczko?
– Miasteczko, ale oferujące w zasadzie wszystko, czego potrzeba. Piętnaście minut drogi stąd oddalona jest Nitra, a to jest już większe miasto. Jeśli ktoś chciałby wyskoczyć do kina czy na większe zakupy, to podróż nie zajmie mu dużo czasu. Ale sam rzadko jeżdżę, bo większość spraw mogę załatwić na miejscu, w Moravcach. Miejscowe obyczaje też nie różnią się od tych z Polski, co ułatwiło mi aklimatyzację. Z językiem miałem małe problemy, ale trwały one dosłownie tydzień lub dwa. Teraz jestem już dwa miesiące i rozumiem 75% tego, co mówią Słowacy.
– Nie możesz chyba narzekać. Urodziłeś się przecież w Lidzbarku Warmińskim, później mieszkałeś w Dobrym Mieście, a to też nie są metropolie.
– Faktycznie, to moje rodzinne strony, zresztą moi rodzice wciąż tam mieszkają. Natomiast większość czasu czy to w szkole, czy później w klubie spędzałem w Olsztynie, a to już spore miasto. Nie miałem jednak problemu, żeby zmienić otoczenie. Dopóki będę zbierać minuty na boisku, dopóty nie zamierzam narzekać na to jak wyglądają Zlate Moravce.
– Z zazdrością patrzysz na dzieci uczęszczające na zajęcia do akademii Legii czy Lecha?
– Przed tymi dziećmi jest jeszcze tyle czasu, że mogą zostać, kimkolwiek chcą. Tak naprawdę one się jeszcze bawią grą w piłkę. Na pewno mają duże szanse, bo przecież takich profesjonalnych akademii jest coraz więcej. Pod tym względem na pewno idziemy w Polsce w dobrym kierunku.
– To może to Ty miałeś nad nimi przewagę. Niektórzy eksperci są zdania, że największe talenty rozkwitają właśnie w mniejszych miejscowościach a nie wielkomiejskich akademiach.
– Na pewno coś w tym jest. Wystarczy popatrzeć na młodzieżowe reprezentacje Polski, w których wielu zawodników jest właśnie z mniejszych miast i dopiero w wieku 13, 14 czy 15 lat ci chłopcy trafiają pod skrzydła profesjonalnych akademii.
– Miałeś chwile zwątpienia? Kiedy wstałeś, wyjrzałeś przez okna, i sam zadałeś sobie pytania, co ja tu robię?
– Na początku nie czułem się pewnie. Już jadąc na Słowację, miałem sporo wątpliwości. Zespół zdążył rozegrać sześć meczów w lidze, hierarchia w składzie była ustalona. Ale przecież w każdym innym miejscu miałbym podobny problem. Sezon dawno się zaczął, więc to była oczywista kolej rzeczy. Trafiłem jednak na dobrego trenera, który nie bał się mi zaufać od samego początku. Do klubu przyjechałem w czwartek, a już w sobotę zadebiutowałem w meczu ligowym. Zauważyłem też, że opinia Polaków o lidze słowackiej jest gorsza, niż to wygląda w rzeczywistości. Na przykład stadion w Trnawie nie odbiega od polskich standardów. Różni się za to podejście kibiców – na Słowacji są o wiele mniej żywiołowi.
– Ile treningów odbyłeś z drużyną przed pierwszym meczem?
– Dwa (śmiech). Tak jak mówiłem wcześniej, miałem wątpliwości, ale to nie oznacza, że byłem źle nastawiony. Chciałem ciężko pracować i myślę, że trener to od razu dostrzegł. Oczywiście po dwóch treningach nie wiedział jeszcze o mnie wszystkiego, ale chciał sprawdzić, jak sobie poradzę w trakcie meczu. Wyszło wszystko dobrze, bo później zaufał mi na dobre i jestem w tej chwili podstawowym zawodnikiem.
– To wielka różnica w porównaniu z tym, co cię spotkało w Jagiellonii. W Zlatych Moravcach dostałeś szansę po dwóch treningach, w Jagiellonii czekałeś na nią kilka tygodni…
– Liczyłem na to, że dostanę szansę w Jagiellonii. Ciężko pracowałem na treningach, czekałem, ale kolejne okazje do gry przepadały. Duże znaczenie miała też oczywiście zmiana trenera. Wraz z przyjściem Ireneusza Mamrota hierarchia uległa zmianie, a ja wciąż czekałem na prawdziwą szansę.
– Uważasz, że jej nie dostałeś?
– Uważam, że ta szansa dla mnie jeszcze nie nadeszła. W moim pierwszym półroczu w Białymstoku na dobrą sprawę Jagiellonia walczyła o utrzymanie. Była wtedy mała szansa, ale na moją pozycję przyszedł wtedy bardzo dobry piłkarz, jakim bez wątpienia jest Ivan Runje. W kolejnym sezonie drużynie szło już o wiele lepiej, więc trener Probierz nie dokonywał zmian w wyjściowej jedenastce. Doszło więc do tego, że grałem tylko wtedy, kiedy któryś z podstawowych obrońców wypadał ze względu na kartki lub kontuzję.
– Od którego piłkarza Jagiellonii nauczyłeś się najwięcej? Był ktoś, kogo podpatrywałeś na treningach?
– Spore wrażenie wywierali na mnie Jacek Góralski i Ivan Runje. To naprawdę bardzo dobrzy piłkarze. Ale trening to tylko trening. Mogłem ich podpatrywać, grać z nimi w gierkach, ale to nawet w połowie nie zastąpi meczu.
– Góralskiego poznałeś, zanim trafił do reprezentacji Polski. Spodziewałeś się, że Adam Nawałka go doceni i zacznie wysyłać powołania?
– Tak, na pewno. Jacek świetnie sobie radził w naszej ekstraklasie. Poza boiskiem to bardzo normalny człowiek. Powołania od trenera Nawałki go zupełnie nie zmieniły, woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Dobry piłkarz i dobry człowiek.
– Czyli nie zdziwisz się, jeśli znajdzie się w 23-osobowej kadrze na mistrzostwa świata?
– Absolutnie nie będę zdziwiony. Zasłużył na to.
– Przyjście do Jagiellonii Bartosza Kwietnia to był moment, w którym pomyślałeś, że warto odejść gdzieś na wypożyczenie?
– O wypożyczeniu myślałem już w poprzednim oknie transferowym, niemal równo rok temu. Michał Probierz uciął jednak wszystko w zarodku. Powiedział, że mam zostać na miejscu i nie ma mowy o wypożyczeniu. Początkowo sytuacja się powtórzyła u Ireneusza Mamrota, bo on przez długi czas był przeciwny mojemu wypożyczeniu, ale ostatecznie – w zasadzie po zamknięciu okna transferowego – zgodził się na moje odejście.
– Był jakiś moment przełomowy, który wpłynął na zmianę decyzji trenera?
– Myślę, że był to moment, w którym klub zdecydował się sprowadzić kolejnego środkowego obrońcę Nemanję Mitrovicia. Kiedy pojawiła się oferta ze strony Słowaków, to długo nie czekałem, tylko wsiadłem w auto i przyjechałem na miejsce. Wiedziałem, że w u trenera Mamrota hierarchia wygląda tak, a nie inaczej, i nie będę dostawał wielu szans na grę. Nie mam o to pretensji, bo każdy trener ma swoich ulubionych zawodników, z którymi pracował już wcześniej. Jednemu ufa bardziej, drugiemu mniej. Takie jest życie.
– A po ciebie zgłosili się trenerzy, z którymi pracowałeś wcześniej? Michał Probierz z Cracovii albo Adam Łopatko z Pogoni Siedlce?
– Była taka możliwość, ale długo nie miałem zgody na transfer. Dostałem ją, kiedy w Polsce okno transferowe było już zamknięte. Pojawiały się też oferty z 1. ligi, między innymi z Chojniczanki, ale nie chciałem wracać na zaplecze LOTTO Ekstraklasy.
– Koniec końców trafiłeś na Słowację i teraz dzielisz szatnię z Roberto Baggio.
– Tak, z tą różnicą, że nasz Roberto Baggio jest z Brazylii. Trudno mi się z nim dogadać, bo nie zna ani słowackiego, ani angielskiego. Na szczęście jest w szatni jeszcze kilku Brazylijczyków, którzy znają angielski i pełnią funkcję tłumaczy. Swoją drogą Baggio to ciekawy zawodnik, bardzo dobry technicznie, filigranowy. Warunki fizyczne i niechęć do gry w obronie sprawiają jednak, że ma problemy z przebiciem się do składu.
– Wróżysz mu taką przyszłość jak słynnemu Roberto Baggio?
– To jest piłka, niczego nie można przewidzieć. Tutaj do Moraviec wypożyczony był Milan Skriniar, któremu teraz świetnie się wiedzie w Interze Mediolan. Chłopaki z klubu, którzy go pamiętają, opowiadali mi, że tutaj nie grał nie wiadomo jak, czasem się nawet z niego podśmiewali. A teraz to on robi dużą karierę w Serie A.
– W Waszej szatni jest jeszcze jeden fenomen – 43-letni bramkarz, który w tym sezonie ligowym ani na minutę nie opuścił murawy.
– Pavel Kovac to niesamowicie charakterny piłkarz. Trzyma szatnię w garści, po prostu nią rządzi. Pomimo tych 43 lat na karku daje odpowiednią jakość drużynie. Bardzo dobrze się prowadzi, dzięki czemu wciąż ma sportową sylwetkę. Tak doświadczony bramkarz to dla nas skarb, swego czasu występował przecież w Olympiacosie Pireus, a to już naprawdę wysoki poziom. Kovac powoli przymierza się jednak do przejęcia posady trenera bramkarzy. Wydaje mi się, że najbliższe miesiące to ostatki w jego wykonaniu.
– Od razu zwracałeś się do niego na „Ty”?
– Tak, z tym nie było problemu. W szatni jesteśmy kolegami, a to, że jest prawie w wieku mojego taty, niczego nie zmienia (śmiech).
– A jak sobie wyobrażasz własny koniec kariery? Powrót do korzeni, czyli Stomilu?
– Na pewno taki powrót na końcowe lata gry w piłkę to by było ciekawe rozwiązanie. W Olsztynie spędziłem wiele lat, miasto leży blisko mojego rodzinnego domu.
– Zmierzam do tego, że jesteś osobą, która nie pali za sobą mostów. Zarówno trenerzy i kibice Stomilu, jak i Jagiellonii wypowiadają się o tobie w ciepłych słowach.
– Wychodzę z założenia, że pomimo jakichś drobnych problemów tu czy tam nie ma co wszczynać kłótni. W Olsztynie ze wszystkimi mam dobry kontakt. Myślę, że podobnie jest też w Jagiellonii, z której jestem przecież tylko wypożyczony.
– Jaki jest twój ulubiony ekspert telewizyjny?
– Bardzo lubiłem oglądać „Ligę + Extra” jeszcze za czasów Andrzeja Twarowskiego i Tomasza Smokowskiego.
– Domyślałem się, że nie wskażesz Tomasza Hajtę. Ekspert Polsatu nie miał litości dla Pawła Dawidowicza w trakcie młodzieżowego Euro. A z tego co wiem, z Pawłem znacie się bardzo dobrze.
– Z Pawłem chodziliśmy do jednej szkoły. Tomasz Hajto niezbyt mile go potraktował, ale z tego, co wiem, to Paweł nie był wtedy na 100% gotowy do gry. Przed turniejem leczył kontuzję i to się później odbiło w trakcie meczów. Szkoda, że to Euro tak wyglądało w naszym wykonaniu.
– Kilku naszym reprezentantom udało się jednak zapracować na zagraniczne transfery.
– Tak, można śmiało powiedzieć, że Euro było dla chłopaków oknem wystawowym. Większość naszych zawodników grała regularnie w LOTTO Ekstraklasie i mimo wszystko to właśnie grę w lidze uważam za klucz do tych większych transferów.
– Jak widzisz swoją przyszłość? Jest szansa, że zostaniesz wypożyczony do Zlatych Moraviec również na wiosnę?
– Trudno mi powiedzieć, jak się wszystko potoczy. Jestem wypożyczony do końca roku, a ostatni mecz gramy 10 grudnia. Wedle przepisów, w trakcie jednego sezonu mogę reprezentować barwy maksymalnie dwóch klubów, co ogranicza pole manewru. Wszystko sprowadza się do tego, że wiosnę mogę spędzić jedynie w Białymstoku lub Zlatych Moravcach.
– We wrześniu nie było pomysłu, żeby od razu podpisać umowę na rok ze słowackim klubem?
– Wszystko toczyło się bardzo szybko. Od początku była propozycja wypożyczenia półrocznego. W związku z tym dziewczyna została w Białymstoku, gdzie ma studia i pracę. Na dobrą sprawę to wypożyczenie tylko na trzy miesiące. Nie było sensu wywracać życia do góry nogami.
– Zdarzało się, że między kolejkami wracałeś na chwilę do Polski?
– Nie, podejrzewam, że trener nie widzi takiej możliwości. Zdarza się, że w trakcie dwóch dni w tygodniu odbywają się po dwa treningi, a to byłyby już spore zaległości. Sama podróż do Polski jest też męcząca. Jedyna możliwość na powrót do Polski była teraz, bo nabawiłem się kontuzji stawu skokowego. Z powodu urazu przepadły mi dwa mecze, choć w drugim z nich na dwie minuty pojawiłem się na murawie. To była tylko zmiana taktyczna, bo nawet jakbym bardzo chciał, to nie nadawałem się jeszcze do gry.
– O co walczy w tym sezonie FC ViOn Zlate Moravce?
– Miejsce w pierwszej szóstce. Tak jak w Polsce każdy zespół walczy, aby po zasadniczej fazie sezonu znaleźć się w czołowej ósemce, tak tutaj każdy chce być w szóstce.
– A później dzielenie punktów?
– Dzielenia punktów nie ma, ale jest dzielenie tabeli na pół (w najwyższej klasie rozgrywkowej na Słowacji występuje 12 zespołów – przyp. red.). Pierwsza szóstka walczy o mistrzostwo i europejskie puchary, a słabsza grupa o utrzymanie. Pod tym względem systemy polskie i słowackie są do siebie podobne.
– A Ty o co walczysz?
– Z „Jagą” mam długi kontrakt, więc chciałbym, żeby wreszcie nadszedł dla mnie czas weryfikacji.
– Podsumowując, wszędzie dobrze, ale w Białymstoku najlepiej. Pod warunkiem pewnego miejsca w pierwszej jedenastce.
– Na pewno tak.
Rozmawiał Szymon Adamski.
Fortuna: Odbierz 100 zł na zakład bez ryzyka lub 20 zł ZA DARMO + bonus od depozytu do kwoty 400 zł