Słowo-klucz: legenda. Sięgając pamięcią w czasy sprzed kilku lat, łatwo było wymienić na poczekaniu zawodników, którzy dla swojego klubu są żywą legendą. Lampard, Terry, Puyol, Xavi, Lahm, Giggs, Gerrard, Maldini, Casillas… Można by tak ciągnąc naprawdę długo. Teraz piłka jest trochę inna, trudniej wskazać już takie ikony w czołowych klubach. Buffon, Hamsik, Iniesta, Messi – oni przychodzą na myśl jako jedni z pierwszych. Warto jednak skupić się teraz szczególnie na tym ostatnim. Czemu?
Leo Messi to absolutny piłkarski geniusz, którego jedynie osoby nie oglądające meczów mogą stawiać w hierarchii niżej niż C. Ronaldo. Od blisko dekady znajduje się na absolutnie najwyższym poziomie, przyczyniając się do podtrzymywania „cyklu” Barcelony, która wraca do formy błyskawicznie nawet po gorszych okresach. Na tym idealnym wizerunku chłopca kochającego piłkę i swój klub, rysuje się jednak dość brzydka krecha, której nie sposób nie zauważyć.
Argentyńczyk po wielu miesiącach negocjacji, spekulacji, odwlekania i wszystkich innych rzeczach, które mogą temu towarzyszyć, podpisał nową umowę obowiązującą do 2021 roku, z automatycznym przedłużeniem jej o rok. – Zawsze mówiłem, że moim marzeniem jest zakończenie tu przygody z piłką i jestem coraz bliżej spełnienia celu. Słowa Messiego – szczególnie dla fanów Barcelony – to powód do wywołania samoczynnego uśmiechu na twarzy i poczucia motylków w brzuchu. Dla podtrzymania klimatu kolejny cytat Leo, tym razem sprzed siedmiu lat: – Jeśli miałbym grać za darmo, zrobiłbym to. Pieniądze pozwalają żyć lepiej, jednak nie to mnie inspiruje. Żyję po to, by grać w piłkę, nie dla pieniędzy.
Ideał, nieprawdaż? Więc teraz pora na warunki niedawno podpisanego kontraktu, które opublikowało El Mundo: 50 milionów brutto za sezon, 100 milionów za podpis. I cała ta piękna bańka nagle znika. Messi będzie dostawał 35 mln euro rocznie „na rękę”, nie licząc żadnych bonusów po ewentualnych sukcesach indywidualnych i drużynowych. Wspomnianych 100 milionów Argentyńczyk zażądał od Barcelony, by zrekompensować sobie kary, które musiał zapłacić hiszpańskiemu fiskusowi. Kwota zostanie podzielona na pięć lat trwania kontraktu, a w jego ostatnim roku podstawa wyniesie tyle, ile Argentyńczyk zarabiał w poprzednim kontrakcie. Sumując wszystko, nowa umowa będzie kosztowała „Blaugranę” 350 mln brutto, przez co płace dla zawodników będą stanowić 86% wszystkich wydatków klubu. Trochę więcej, niż zalecane przez najważniejsze instytucje 70%…
Jest więcej głosów, że Leo chciał 50 mln netto, a rozmowy przeciągał by wynegocjować dla siebie lepsze warunki. Słyszymy również, że Barcelona zapłaci tak gigantyczne pieniądze, bo musiała wyrównać ofertę przedstawioną przez Manchester City. Uff – tu chyba pora na małe podsumowanie. Czy posiadanie Messiego w drużynie jest warte tak ogromnych pieniędzy? Mówiąc szczerze – tak. Rynek piłkarski zwariował i nie jest to nowością, a Leo to prawdziwy piłkarski wirtuoz i maszyna napędowa w jednym. Barcelonie opłaca się więc tyle płacić i cieszyć grą Argentyńczyka w swoich szeregach.
Patrząc jednak na samego zainteresowanego, trudno doszukiwać się tu platonicznej miłości. Messi przy każdym kolejnym odnowieniu swojej umowy, stawia coraz trudniejsze dla klubu wymagania. Tak – jest najlepszy i dba o swoją przyszłość, to normalne. Jednak wygląda to bardziej na coś w stylu: „Barcelona wiele mi dała, świetnie mi się tu żyje i gra, dlatego to ona ma pierwszeństwo, jeśli da tyle ile oferują inne topowe kluby”. Postępowanie Argentyńczyka pokazuje, że daleko mu do czystej, bezinteresownej miłości do klubu, którą za najlepszych lat okazywał Gerrard, Totti, a kilka sezonów temu Iniesta. Ci piłkarze – również wielkie legendy – daliby się pokroić za ukochany klub, nawet nie patrząc na zaloty innych. Messi jest inny. Messi wzbudza zazdrość, a kiedy ukochana pokazuje swoje uzależnienie od niego, zdziera z niej ile się da, dalej będąc tym najukochańszym, tym najlepszym…