Nieprzewidywalność. W tym jednym słowie można zamknąć całą piłkę nożną. W końcu właśnie tę cechę uznaje się za najpiękniejszą w sporcie, dodatkowo pozwala ona bukmacherom kosić mnóstwo pieniędzy z przeciętnych Kowalskich, chcących zarobić na „pewniaczkach”. To, że często jesteśmy świadkami zaskakujących rozstrzygnięć jest dobre, piękne i potrzebne, jednak czasem niestety jest też przykre i po prostu niesprawiedliwe.
Właśnie te ostatnie odczucia mogą towarzyszyć po wczorajszym spotkaniu na Wembley. Przez prawie cały mecz można było podziwiać zaangażowanie i ładną grę gospodarzy, zastanawiając się jednocześnie „czemu ten Juventus jest taki beznadziejny i nawet nie próbuje atakować”. To zawodnicy „Spurs” – drużyny, która kilka lat temu marzyła by do Ligi Mistrzów w ogóle się dostać – sprawili, że mecz tej rangi wyglądał tak, jak powinien. W porównaniu do m.in. Manchesteru United, którego postawa w Sewilli była doskonałą równoważnią przed większością czwartkowych spotkań Ligi Europy.
Klubu z północy Londynu można nie lubić, ale trzeba docenić. Zarówno mądry zarząd, świetnego trenera i piłkarzy, którzy (na razie) nie buntują się i nie robią scen, by odejść do teoretycznie mocniejszych ekip. Teoretycznie, bo Tottenham ma ogromny potencjał i nie można być pewnym, gdzie znajdzie się w najbliższych sezonach. Wszystko zależy od tego, co zrobi ze zdobytym doświadczeniem – w wielkiej piłce jest wciąż nieopierzonym tworem, który musi się nauczyć kalkulować. Podobna sytuacja jest w Liverpoolu, którego ofensywa może kiedyś zawieść, a wtedy losy rywalizacji będą zależały od obrony.
Z tym problemem – choć w mniejszym stopniu – zmagają się „Koguty”. Są drużyną bardziej zrównoważoną, jednak dość często brakuje im stuprocentowej koncentracji w obronie. Zmagania w LM w ich wykonaniu można porównać do młodego, zdolnego boksera, a fazę grupową i pucharową do sparingów i pojedynków o pas. Kiedy nie czuć tak dużej presji, która czasem plącze nogi, są w stanie pokonać każdego – bez stresu, bez kompleksów, po prostu robiąc swoje. Wystarczy spojrzeć na domowe pojedynki z Realem i Borussią, w których Tottenham był momentami wręcz niesamowity.
W chwili walki o bardzo dużą stawkę jest trochę inaczej. Młodziak wciąż jest pewny siebie, wciąż wykonuje swoją pracę najlepiej jak potrafi, ale to często za mało na starego wyjadacza, nawet jeśli ten nie jest w pełni formy. Wyczekuje, broni się, wygląda na słabego, a kiedy zauważy choćby cień rozkojarzenia w oczach rywala, zada decydujący cios. Na nic piękne poruszanie się po ringu, na nic dziesiątki niezłych ciosów, na nic zdecydowana przewaga w punktach. Jeśli nie umie się być wyrachowanym, istnieje ogromne ryzyko, że stary mistrz – w tym przypadku „Stara Dama” – to wykorzysta.
W przeciwieństwie do PSG, które na przestrzeni dwumeczu znów zagrało frajersko i po prostu nie zasługiwało na wyeliminowanie nie najmocniejszego obecnie Realu, Tottenham może złapać niezłego doła. W pierwszym meczu był drużyną lepszą, ale z wyłączeniem pierwszych minut i późniejszych pojedynczych błędów, jak choćby sprokurowania drugiego (na szczęście dla nich niewykorzystanego) rzutu karnego. Po takiej postawie na obiekcie „Starej Damy” i korzystnym wyniku, Kane i spółka byli wyraźnym faworytem. Potwierdzili przypuszczenia, bo to oni na Wembley wydawali się gonić za wynikiem, mimo że remis 0:0 był dla nich korzystny.
Tottenham był lepszy, bardziej mu się chciało. Jak stwierdził Pochettino, „do momentu objęcia prowadzenia graliśmy fantastyczny mecz i zdominowaliśmy przeciwnika. Być może zasługiwaliśmy na więcej, ale w piłce nożnej goli za zasługi się nie przyznaje”. Taka właśnie jest piłka nożna. Starasz się, by w twoim wykonaniu była piękna dla oka, efektywna i efektowna, a kiedy myślisz, że się odwdzięczy – wbija ci nóż w plecy, gdy choć na chwilę spuścisz wzrok. 17 spotkań z rzędu bez porażki od połowy grudnia. Wszystko po to, by polec w najgorszym możliwym momencie…