Mistrzostwa świata. Największa piłkarska impreza na świecie, gromadząca na stadionach i przed telewizorami setki milionów ludzi, ekscytujących się międzynarodową piłką na najwyższym poziomie. Piłkarskie gwiazdy prowadzą swoje reprezentacje przez kolejne spotkania, przybliżając siebie i całe narody do tej upragnionej chwili chwały, kiedy podziwiani są z zazdrością przez całą resztę. Smutek, łzy, radość, niepewność, wyczekiwanie, adrenalina, euforia… Mundial ma wiele twarzy, ale jedno prawie się nie zmienia.
Zwycięzcy. Co by się nie działo, jakie problemy by nie spotykały poszczególnych ekip, na koniec zawsze wygrywa ktoś, kto ma jakość. Nie jest przypadkiem, że mistrzostwa na dobre zostały zdominowane przez cztery nacje: Argentynę, Brazylię, Niemcy i Włochy. Aż do 2010 roku mieliśmy tylko cztery wyjątkowe przypadki, za którymi jednak wciąż czaili się ci najwięksi.
1930.
Pierwsze mistrzostwa świata, jedyne bez jakichkolwiek eliminacji. Zaproszenia wysłano do wszystkich krajów zrzeszonych w FIFA, by dały odpowiedź, czy wyrażają chęć wystąpienia na urugwajskim turnieju. Z Europy nie zgłosił się nikt. Wizja długiej, kosztownej przeprawy przez Atlantyk nikomu się nie uśmiechała, dopiero interwencja szefa FIFA, Julesa Rimeta, zmieniła ten stan rzeczy. Ostatecznie do Urugwaju popłynęły Belgia, Francja, Jugosławia i Rumunia. Do tego osiem innych krajów, oczywiście wyłącznie z Ameryki Północnej i Południowej. Trudno początkowe lata piłki brać zupełnie poważnie. Przykład? Mecz Francji z Argentyną. Europejczycy wychodzą na prowadzenie w 81. minucie, a kiedy trzy minuty później Argentyńczyk pędzi z piłką w sytuacji sam na sam, arbiter… kończy mecz. Wznowił dopiero po protestach, ale już nic to nie zmieniło. Cuda na kiju. Cuda, po których tytuł wygrał Urugwaj, ówczesny mistrz olimpijski. Drugie miejsce? Oczywiście dla zespołu wielkiej czwórki – Argentyny.
1950.
Turniej w Brazylii, wielkiej Brazylii, która była murowanym faworytem. W tym przypadku również możemy zapomnieć o jakiejkolwiek sprawiedliwości, bo trudno o nią, kiedy w dwóch grupach są po cztery drużyny, w jednej trzy (Indie się wycofały), a w jednej dwie (wycofały się Turcja i Szkocja). Szczęście dopisało Urugwajowi, który był w ostatniej grupie i by z niej wyjść musiał zagrać tylko jeden mecz. Z Boliwią, którą rozgromił 8:0… A inni uczestnicy rundy pucharowej (w formie grupy)? Brazylia (trzy mecze w osiem dni), Hiszpania (trzy mecze w osiem dni) i Szwecja (dwa mecze w pięć dni). W ostatniej fazie gospodarze rozgromili Hiszpanię i Szwecję, z którymi Urugwaj uzyskał wyniki 2:2 i szczęśliwe 3:2. W meczu pomiędzy tą dwójką, decydującym o mistrzostwie, Brazylia potrzebowała remisu. Do 66. minuty prowadziła 1:0, a w 79. minucie zwycięskiego gola dla Urugwaju zdobył wielki Ghiggia. Jak sam mówił po latach: „Tylko trzy osoby uciszyły Maracanę jednym gestem – papież, Sinatra i ja”.
1966.
Mundial w Anglii, ojczyźnie futbolu. Gospodarze prowadzeni przez wielkich Bobby’ego Moore’a i Bobby’ego Charltona. Świetne pokolenie dostało mistrzostwa u siebie i to wykorzystało. Po drodze trzeba było mierzyć się m.in. z Urugwajem, Francją i Argentyną, a w finale – oczywiście – z kimś z wielkiej czwórki. Tym razem padło na Niemcy (jako RFN), a do zwycięstwa i tak trzeba było dogrywki i skompletowania hat-tricka przez Geoffa Hursta (jedyne takie osiągnięcie w historii finałów MŚ). I tam nie obyło się bez kontrowersji, a to, czy po strzale w 101. minucie piłka przekroczyła linię bramkową, jest tematem sporów do dziś. Fakt jest taki, że sędzia z ZSRR (przypadek?) bramkę uznał.
1998.
Niemal kalka sytuacji z wcześniej wspomnianych mistrzostw. Domowy turniej dla Francji, która trafiła z kapitalnym pokoleniem piłkarzy. Drogę do finału miała łatwiejszą niż Anglia, bo poważnymi rywalami byli tylko Włosi (4:3 w karnych, 1/4 finału) i Chorwacja – czarny koń turnieju (2:1, 1/2 finału). W wielkim finale „obowiązkiem” z TOP4 była tym razem Brazylia. Brazylia z Ronaldo, który przed finałem doznał ataku padaczki… Francuzi zapewnili sobie pierwsze w historii trofeum pokonując rywali 3:0. Mecz mógł jednak zakończyć się wynikiem 5:0, 3:3 lub przy odrobinie szczęścia „Canarinhos” – 2:4. Istny festiwal tworzenia i marnowania sytuacji na potęgę. Większość jednak już po ustawieniu meczu przez Zidane’a i jego dwóch bramkach głową.
80 lat turnieju, tytuły zdobywane przez Argentynę, Brazylią, Niemcy i Włochy, tylko czterokrotnie przez inną drużynę, ale w finale zawsze przeciwko komuś z tej czwórki. Puchar Świata wydawał się być zaprogramowany dla największych piłkarskich firm, z nielicznymi wyjątkami dla tych, którzy trafili na odpowiednie pokolenie i domowy turniej. JEDYNY raz zachwiał to Urugwaj, ale miał po prostu furę szczęścia i niezawodnego Ghiggię.
Dopiero w 2010 roku zdarzyło się coś, co wcześniej było nie do pomyślenia, czyli finałowy mecz bez udziału nikogo z wielkiej czwórki. Było to jednak zrozumiałe, biorąc pod uwagę klasę kosmicznej, choć wyrachowanej Hiszpanii i Holandię, również nie grzeszącą wtedy piłkarską jakością. Wygrali lepsi, wygrało piękno futbolu, wygrała – działająca jeszcze wtedy – tiki-taka.
W tym roku jest inaczej. Jest… dziwnie. Włochów na mundialu nie ma wcale, Niemcy po tragicznej grze nie wychodzą z grupy, równie tragiczna Argentyna po szczęśliwym awansie odpada w 1/8. Po raz drugi w historii możemy doświadczyć sytuacji sprzed ośmiu lat, a honoru wielkiej czwórki broni już jedynie Brazylia, która po początkowej zadyszce zaczyna się rozkręcać. Zadziwiające jest jednak to, jak dużo mamy spotkań rozstrzygniętych na korzyść drużyn grających z sercem, z pasją, zwierzęcą zaciętością, mimo że umiejętności piłkarskie są po przeciwnej stronie. Największe marki w większości nie do końca trafiły z formą, ale to, jak dużo można ugrać zaangażowaniem jest w tym wyjątkowo widoczne. Malutcy dzielnie stawiają się gwiazdom, nawet jeśli te nie grają na miarę oczekiwań. Ci, którzy teoretycznie powinni gromić, męczą się bezsilnie, myśląc, że rywale wywieszą białą flagę na samą myśl o ich nazwiskach i dokonaniach. Nie tym razem…
Namieszali prawie wszyscy, teoretycznie mali, słabi, skazani na przeciętność. Iran, Maroko, Meksyk, Peru, Korea, Dania, Japonia, Rosja… Wszyscy z nich mieli swoje wielkie chwile. Doprowadziło to do tego, że po jednej stronie drabinki nie ma żadnego faworyta i w finale na pewno zagra ktoś, kogo trudno było się tam spodziewać przed turniejem. Natomiast wcześniejszy finał – pod względem czysto sportowym – zobaczymy pewnie po drugiej stronie, w półfinale. Tam zmierzą się Urugwaj/Francja i Brazylia/Belgia. Jeśli „Canarinhos” zgodnie z historią chcą podtrzymać „zasadę wielkiej czwórki”, w drodze do finału muszą pokonać dwóch bardzo mocnych rywali. Szanse oczywiście duże, jednak w tym roku już nic nas nie zdziwi. Podobnie jak Belgia, która ma świetne pokolenie i jej zwycięstwa nikogo nie zaskakują, ale w poniedziałek męczyła się niemiłosiernie z Japonią. Czy ewentualna porażka byłaby sensacją? – raczej nie. Rosja jest stanem umysłu, więc i jej turniej musi nim być. Tu już nie będzie żadnej sensacji, mogą być co najwyżej niespodzianki…
Przestańmy udawać, że ten mundial ma jakąkolwiek logikę. #WorldCup
— Tomasz Cwiakala (@cwiakala) July 2, 2018
Zagadką jest Urugwaj, który tworzy kapitalny kolektyw i może pokonać każdego. „Mundialowe Atletico” na razie nie miało jakiegoś bardzo mocnego rywala, ale ich sposób gry pozwala marzyć o najwyższych celach. Symbolem drużyny stał się teraz Cavani, który – tak jak ona – musi walczyć z całych sił, by osiągnąć cel i zdążyć na ćwierćfinał. Żadne włókna mięśniowe w jego łydce nie są zerwane, ale jest ona spuchnięta i wymaga dużej pracy. Jeśli napastnik PSG wróci, a Urugwaj postawi się teoretycznie lepszym ekipom i dojdzie do finału, będziemy świadkami ewenementu, jakiego jeszcze w historii mistrzostw nie było. I wiecie co? – bardzo dobrze. Ten mundial jest najlepszym od dawien dawna i zasługuje, by skończyć się w wyjątkowy, niewyobrażalny sposób.