Przed obecnym sezonem w Realu Madryt nastąpiły duże zmiany. Najpierw po trzecim triumfie w Lidze Mistrzów odejście ogłosił Zinedine Zidane, następnie do Juventusu sprzedano niezadowolonego Cristiano Ronaldo. Brak tak szalenie ważnych ogniw wymagał poszukania godnych uzupełnień i o ile Lopetegui wydawał się niezłym wyborem, reszta była ryzykiem. Teraz już wiemy, że uzasadnionym.
Florentino Perez nigdy nie skąpił grosza. To on od 2000 do 2003 roku co sezon sprowadzał kolejno Figo, Zidane’a, Ronaldo i Beckhama. Skuteczne polowanie na światowe gwiazdy sprawiło, że nie bez powodu drużynę zaczęto nazywać „Galacticos”. Nie inaczej było w 2009 roku, kiedy Hiszpana ponownie wygrano na szefa klubu – tym razem nie rozdrabniał się na kolejne okienka. Z marszu kupił Kakę, C. Ronaldo, Xabiego, Benzemę i innych, wydając na raz ponad 250 milionów. Real musiał się odbudować i to w dużej mierze się udało, choć na oczekiwane sukcesy trzeba było cierpliwie poczekać. Nowi „Galacticos” w sezonie 2010/2011 przełamali klątwę 1/8 Ligi Mistrzów (odpadali w tej fazie sześć razy z rzędu!), rok później odebrali krajowe trofeum Barcelonie. I choć to wciąż było mało jak na tak ambitny projekt, wszystko szło w dobrą stronę.
Galaktyczni z nazwy w końcu stali się galaktycznymi w rzeczywistości. W 2014 roku zdobyli upragnioną od ponad dekady „La Decimę”, czyli dziesiąty Puchar Europy, a po roku przerwy triumfowali w trzech kolejnych edycjach. Liga Mistrzów przed przeszło dwadzieścia lat była obciążona klątwą – nierealne było zdobycie jej dwa razy z rzędu, o czym Brutalnie przekonała się Barcelona, gdy nazywano ją najlepszą drużyną w historii. Real nie dość, że tego dokonał, to wygrał ją po raz trzeci. Teraz nie zdajemy sobie z tego sprawy, że być może czegoś takiego nie uświadczymy przez kolejne dekady.
To był szczyt. Szczyt, który wyczuł Zidane odchodząc z klubu. Wiedział, że nie może zrobić nic więcej. Tu wkrada się matematyka, bo „Galacti(cos)” byli na absolutnym, dawno niespotkanym w Europie szczycie. Po czymś takim zawsze musi przyjść tendencja spadkowa, ale zwykle nie jest tak drastyczna i daje czas, by w porę zareagować. Tym razem Real spadł do poziomu zera – z Galacti(c0s), do Galacti(sin). Pytanie, czy teraz ruszy do przodu i się podniesie, czy cofnie i będzie jeszcze gorzej…
Cztery spotkania, zero zdobytych bramek. Szokujące tracenie punktów w lidze i zmarnowanie szansy na odskoczenie również zawodzącej Barcelonie. Patrząc na statystyki, 409 minut bez gola to druga najgorsza seria w historii klubu. Klubu, który ma przecież 116 lat. To również najgorsza seria pod względem zdobytych punktów od końcówki sezonu 2008/2009, kiedy Real przegrał pięć ostatnich ligowych kolejek. Biorąc pod uwagę przebieg spotkań, w obecnej kampanii Real prowadził w spotkaniach prawie tyle samo czasu, co w nich przegrywał (266 do 263 minut), remisując przez 491 minut. Spoglądając na wszystkie kolejki minionego sezonu, „Królewscy” wynik musieli gonić jedynie przez 290 minut.
Jeśli jesteśmy już przy matematyce, cosinusach (szczycie) i sinusach (zerze), naukowo można też stwierdzić, że Real bawi i uczy. Bawi wszystkich swoich hejterów, co chwilę prześcigających się w docinkach. Uczy – sam siebie i cały piłkarski świat, że nic nie zrobi się samo i jeśli odchodzi ktoś ważny, trzeba zastąpić go kimś równie ważnym. Utrata „CR7”, maszyny pakującej co roku po 50 bramek, była z praktycznego punktu widzenia nie do załatania, ale można było próbować. Trzeba było. Neymar był nieosiągalny, z Mbappe też byłoby ciężko, Hazard wymagał dużo zachodu. Ale był tego warty. Barcelona po odejściu Neymara trochę na siłę przepłaciła za Dembele, ale zrobiła coś koniecznego. W Realu uznano, że spróbują pociągnąć na tym, co mają. Na trenerze świetnie radzącym sobie z kadrą, ale potrzebującym czasu i na kadrze, w której za ofensywę miał odpowiadać Bale i Benzema. Ten, który częściej się leczy, niż gra, i drugi, który poza stwarzaniem przestrzeni dla Ronaldo zapomniał, jak się seryjnie strzela gole.
Na początku sezonu było niemałe „wooow”. Walijczyk był w świetnej formie, Francuz zdobywał gole, Real robił swoje. Niestety pojawiła się zadyszka, a nie ma juz piłkarza, który sam zrobi różnicę. Dawniej Ronaldo sam w sobie był motywacją, bodźcem dla kolegów, często strzelając gole z niczego ratował sytuację. Teraz kogoś takiego nie ma. Jest wielu zawodników miewających przebłyski geniuszu, ale nikogo, kto jest w stanie regularnie dawać drużynie jakość.
Jak to się skończy? Już latem mówiono, że Lopetegui może być największym przegranym 2018 roku, bo najpierw przez wczesne podpisanie umowy z „Królewskimi” stracił budowaną przez dwa lata reprezentację tuż przed mundialem, a przy „dobrych” wiatrach wyleci z Realu do grudnia. Teoretycznie można zwolnić trenera (o czym w końcu zaczęto w Hiszpanii głośno mówić), ale na takie ruchy jest chyba za wcześnie, patrząc na rynek trenerski. Perez pieniądze skoncentrował na nowym stadionie i ma tego efekty. Brak zmiennika dla Marcelo, posucha w ataku, piłkarze nasyceni sukcesami… Są drużyny, które opierają się na piłkarskiej jakości i Real jest jedną z nich. To nie Atletico, gdzie każdy gryzie trawę i wypruwa sobie flaki. Podobnie jak w Barcelonie, którą ciągnie Messi, tak i w stolicy Hiszpanii potrzeba cracka. Bale potrafi nim być, ale powierzenie mu tej roli to proszenie się o problemy. Wniosek? Najlepszym rozwiązaniem wydaje się zagięcie parolu na pewnego zawodnika Chelsea – to na początek… Jak będzie, czas pokaże.