Premier League to liga, którą śmiało moglibyśmy nazwać piłkarską NBA. Pieniądze nieporównywalnie większe od innych, nawet tych topowych lig, najlepsze opakowanie rozgrywek, najbardziej odczuwalny „hype”, największa liczba zawodników na bardzo wysokim poziomie. Do tego oczywiście gra, którą – uśredniając wszystkie mecze – ogląda się najprzyjemniej. W tym wszystkim jest jednak mały mankament, w kwestii którego nie możemy doczekać się zmiany…
Polski gracz, który byłby ważnym ogniwem jakiejkolwiek ofensywy Premier League – tak wygląda „mokry sen” polskich kibiców wielbiących angielską piłkę. Zdobywając bramkę w ostatnim meczu przeciwko Wolverhampton, Jan Bednarek stał się najskuteczniejszym zawodnikiem znad Wisły w już niemal 30-letniej historii tych rozgrywek. Być może brzmiałoby to dumnie, gdybyśmy mówili o ponad 30-letnim stoperze pokroju Sergio Ramosa, który co sezon zdobywa wiele bramek (Hiszpan ma ich w La Liga już ponad 60). My mówimy jednak o 23-latku, który zaczął grać regularnie nieco ponad rok temu, a wspomniana bramka była jego… drugą w Anglii.
Słodko-gorzki friendzone
Polacy kochają Premier League, ale wydaje się, że jest to tak zwany „friendzone”. Wielka, jednak jednostronna sympatia, w której w drugą stronę działa typowe „też cię lubię, ale…” No właśnie – „ale”. Premier League docenia polskich zawodników, ale przede wszystkich tych bezpośrednio broniących dostępu do bramki. Bohaterem był już Dudek, swoje pięć minut miał Kuszczak, po nim Szczęsny, Boruc czy Fabiański. To by było na tyle, jeśli chodzi o docenianie nas w najwyższej klasie rozgrywkowej na Wyspach.
Świetna postawa polskich bramkarzy oczywiście cieszy, jednak jak chyba każdy naród, chcielibyśmy mieć „swoją” gwiazdę z pola, najlepiej w formacji ofensywnej. Skąd więc obecna sytuacja? Tym bardziej że Premier League nie jest ligą zapatrzoną w siebie, szukającą wyłącznie wyspiarskich zawodników. Wręcz przeciwnie – kiedy w 2016 roku do Manchesteru United przechodził Henrikh Mkhitaryan, Armenia stała się 109. krajem, który miał swojego przedstawiciela w EPL. Jak na niecałe 30 lat historii Premier League, jest to wynik imponujący. Pokazuje on, że do gry w najpopularniejszej piłkarskiej lidze na świecie absolutnie nikt nie patrzy na miejsce urodzenia, czy pochodzenie.
Skoro okoliczności są tak sprzyjające, to dlaczego jest tak źle? Nie pomaga przede wszystkim opinia, jaką polscy gracze wyrobili sobie, kiedy nasz futbol stał na… beznadziejnym poziomie. Kiedy Premier League powstawała, naszym ambasadorem był w niej Robert Warzycha. Wstydu nie przyniósł – co więcej, przez całe lata był dla Polaków jednym z najmilszych wspomnień związanych z wojażami naszych graczy na Wyspach. To właśnie Warzycha został pierwszym w historii ligi zdobywcą gola spoza Wielkiej Brytanii. Na tym jednym golu niestety się skończyło.
Lata (bez)nadziei
Na ścianie wstydu możemy zawiesić zdjęcia graczy, dla których angielska ekstraklasa okazała się zbyt wysokimi progami. Świerczewski, Fojut, Rasiak, Smolarek, Jach, Kapustka… Powiedzieć, że ligi nie zawojowali, to nie powiedzieć nic. Najlepszym tego przykładem jest fakt, że po trafieniu Warzychy na kolejną polską bramkę w Premier League musieliśmy czekać aż 23 (!) lata. Oczywiście zdobył ją obrońca, Marcin Wasilewski. Stało się to w okresie, w którym nasza piłka wstała z kolan, a my doczekaliśmy się kilku graczy na europejskim, a nawet światowym poziomie. Polacy zmieniali kluby, trafiali do coraz mocniejszych ekip, płacono za nich coraz większe pieniądze. Działo się to jednak przede wszystkim w obrębie tych trzech nieco słabszych lig z tzw. „top5”. W Bundeslidze nie mamy się czego wstydzić, w Serie A od czasów Kamila Glika także, podobnie jak w Ligue 1, w której oglądaliśmy kilku Polaków.
Nie ma nas jednak w La Liga i właśnie Premier League. Rozgrywki zupełnie inne, jednak łączące pewną rzecz – wyłączając największe gwiazdy znad Wisły, polscy piłkarze po prostu tam nie pasują. W przednich formacjach klubów z La Liga potrzeba wizji i techniki. Pasowałby tam może Piotr Zieliński oraz oczywiście Robert Lewandowski, który mógłby grać wszędzie. Premier League wymaga natomiast atletycznego przygotowania, grania piłką i harowania przez 90 minut, co także nie jest obecnie w naszym „piłkarskim DNA”. Swoje atuty, czyli przed wszystkim szybkość, chciał w Premier League wykorzystać Kamil Grosicki. Na jego nieszczęście trafił do spadającego z ligi Hull, a mimo niezłej postawy nie zrobił aż takiego wrażenia, by ktoś z najwyższego szczebla wyciągnął go z Championship.
Czekając na przetarcie szlaku
Tu już wkraczamy w grono zawodników decydujących o sile naszej kadry, a nie o „młodych perełkach”, które zderzają się ze ścianą. Kolejnym z graczy na wysokim poziomie, mogącym zrobić w Premier League różnicę, był Grzegorz Krychowiak. Pomocnik o dziwo prezentował się dobrze nawet w „zamkniętej” przed nami Hiszpanii, a wypożyczenie do West Bromwich Albion mogło sprawić, że sięgnąłby po niego któryś z klubów z górnej części tabeli. Taki, który byłby w stanie płacić Polakowi duże pieniądze, do których przyzwyczaiło go PSG. Nie ukrywajmy, bogata Premier League była do tego idealnym miejscem. Pechowo – jak w przypadku Grosickiego – padło na drużynę z końca stawki. Krychowiak miał przebłyski, ale jak sam mówił „już bolała go szyja, bo piłka większość czasu latała nad jego głową”.
Zieliński był jedną nogą w Liverpoolu, Lewandowski jako młody talent mógł wylądować w Blackburn, teraz być może detale decydują o ewentualnych przenosinach do Premier League Krzysztofa Piątka. Jakaś nietypowa klątwa, a może zwykły pech? Można tłumaczyć to sobie na wiele sposobów. Nawet w najlepszym od dawna pokoleniu zawodników, zawsze znajdowała się jakaś mniejsza bądź większa przeszkoda, by Polak z formacji innej niż obrona i bramka trafił na Wyspy i przetarł szlak. Tymczasem czekając na naszego „prekursora”, cieszmy się przynajmniej Jankiem Bednarkiem, który jest żelaznym elementem wyjściowej jedenastki Southampton. Być może to nie szczyt marzeń rozentuzjazmowanych fanów, ale bez wątpienia rzecz, którą trzeba doceniać.