A może Infantino ma rację…

infantino

Nowy prezydent FIFA nie zdążył jeszcze na dobre zadomowić się w swoim nowym biurze i rozsiąść w fotelu zajmowanym dotychczas przez poprzedników, a już chce wdrażać w życie swoje pomysły. Niektóre z nich budzą ogromne kontrowersje, ponieważ nie każdy kibic chce za dziesięć lat oglądać w finałach mundialu 40 drużyn.

Szczerze? Do wczoraj także podzielałem zdanie fanów uważających, że w przypadku wejścia w życie konceptu Gianniego Infantino mistrzostwa świata stracą swoją rangę, która i tak jest już niższa od Ligi Mistrzów. W końcu to w Champions League występują dziś lepsi piłkarze. Co roku możemy oglądać ich popisy, a co nie zawsze zdarza się w trakcie mundialu rozgrywanego co cztery lata. Pech wielu wybitnych piłkarzy polega(ł) na tym, że nie zawsze mają/mieli możliwość wywalczenia awansu na MŚ. Po prostu grali w słabych reprezentacjach, których nie byli w stanie samodzielnie podnieść na wyższy poziom. Przykład pierwszy z brzegu – Ryan Giggs, a i jeszcze wielu takich by można wymienić.

Zdecydowanie łatwiej jest dostać się do Ligi Mistrzów. Nawet jeśli grasz w słabym klubie, po jakimś czasie możesz przejść do lepszego i regularnie występować w tych elitarnych rozgrywkach. Magia MŚ czy Euro polega jednak na tym, że mamy czas za nimi zatęsknić, ponieważ odbywają się tylko raz na cztery lata. A kiedy już nadejdzie ich pora, czerwiec i lipiec przebiegają pod dyktando piłki. W telewizji nie mówi się o niczym innym, jak tylko o futbolu, polityka schodzi na dalszy plan, powstają specjalne piosenki, gadżety, a samochody zostają przyozdobione flagami państw – uczestników mundialu. Jednym słowem – szaleństwo.

Za szalonego uważałem do niedawna  Infantino. Wiadomo, że nowy sternik FIFA chce przypodobać się jak największej liczbie federacji, a także wygenerować jeszcze potężniejsze zyski, czemu ma służyć właśnie powiększenie grona uczestników mistrzostw świata. Z tym nie ma nawet sensu polemizować. Sennych meczów z tego tytułu także na pewno by nieco przybyło, ale z drugiej strony tych arcyciekawych również.

Spójrzmy tylko na ostatnie mecze eliminacji do rosyjskiego World Cup. Grająca przez godzinę w osłabieniu Armenia walczy jak lew o jeden punkt, o mały włos nie zgarniając pełnej puli. Piłkarze San Marino wariują ze szczęścia po zdobyciu pierwszego od 15 lat gola w meczu wyjazdowym. Ich radość była tak wielka, jakby zdobyli mistrzostwo świata, a nie jedną bramkę w starciu z Norwegami. Gruzini dominujący w spotkaniu z Walią, Kazachowie bezczelnie urywający punkty faworytom i tak dalej, i tak dalej.

Wymienione we wcześniejszym akapicie drużyny nie są potęgami, a nazywanie ich choćby solidnymi jest także sporym przejaskrawieniem. A mimo to potrafią zafundować sympatykom futbolu nieprawdopodobne emocje, a te przecież są w sporcie najważniejsze. Cóż z tego, że Ormianie nie zdołali utrzymać wczoraj remisu, skoro dla całego narodu są bohaterami na miarę Supermana czy innego Batmana? Liczy się to, że w bardzo trudniej sytuacji potrafili postawić się faworyzowanym Polakom, nie przytłoczył ich Stadion Narodowy, ani nie przybił stracony na początku drugiej połowy gol. Takie romantyczne historie, w których ofiara nieomal staje się katem kibice kochają.

Właśnie wczoraj uświadomiłem sobie, że miło byłoby zobaczyć tego typu drużynę na mundialu, nawet jeśli miałaby przegrać trzy mecze w grupie i szybko powrócić do domu. Każdy z nas na pewno tęskni do takich przeżyć, meczów, które można opowiadać po latach wnukom. Najlepsze drużyny są dziś bardzo wyrachowane, dlatego też coraz częściej spotkania z ich udziałem przypominają partię szachów, co bywa męczące. Wielkim turniejom przydałoby się trochę kolorytu, którego mogą dostarczyć nam „kopciuszki” pokroju Armenii czy Gruzji. Meczom tych drużyn na pewno towarzyszyłoby spore zainteresowanie. Jedni zastanawialiby się, ile bramek stracą np. przeciwko Anglii, drudzy zaś po cichu liczyliby na sprawienie przez nich niespodzianki, a o to przecież w całej tej zabawie chodzi.

Na poszerzeniu uczestników finałów mistrzostw Starego Kontynentu UEFA nie wyszła źle. Islandczycy, Walijczycy, Albańczycy czy Rumunii wstydu swoim krajom kilka miesięcy temu na pewno nie przynieśli. Dlaczego więc nie dać także większej możliwości zakwalifikowania się na mundial maluczkim, którym zawsze czegoś brakowało? Bo istnieje większa szansa, że stworzą oni marne widowisko? To może nastąpić zawsze, niezależnie kto się ze sobą mierzy. Wstrzymajmy się zatem z ocenianiem Infantino, ale już dziś myślę, że jego pomysł sprawdziłby się na pewno w większym stopniu niż wybranie Kataru na gospodarza mistrzostw świata w 2022 r. przez Blattera, a co za tym idzie – rozgrywanie meczów zimą.