Złe, bardzo złe czasy nastały dla balangowiczów i stałych bywalców nocnych lokali. Oczywiście nie wszystkich – mowa głównie o sportowcach. Imprezowy przemysł rozwija się w najlepsze lecz nie oznacza to wcale, że każdy do woli może korzystać z dobrodziejstw klubowego życia. Wręcz przeciwnie – jeśli jesteś wyczynowcem, masz naprawdę przerąbane. Typowa sytuacja: po ciężkim treningu lub meczu chcesz rozerwać się na mieście. Nic nadzwyczajnego, prawda? Nieprawda. Bądź pewien, że prędzej czy później nocne eskapady ściągną na ciebie potencjalną katastrofę. Sytuacja może potoczyć się według kilku typowych wariantów:
a) dopadną cię troskliwi kibice twojego klubu i grzecznie poproszą o skupienie się na treningach. Może nawet zamówią taksówkę? Oczywiście na twój koszt.
b) trafisz na życzliwych znajomych z głęboko zakorzenioną, peerelowską duszą donosiciela. Efekt? Następnego dnia prezes do porannej kawy otrzyma gratisowy donos od Pana X, który łamaną polszczyzną szczegółowo opisze twoje pozaboiskowe dokonania.
c) paparazzi czuwają, szczególnie jeśli masz szczęście grać w stolicy. Jeśli na nich trafisz, z miejsca staniesz się faworytem do ozdobienia okładek jutrzejszych bulwarówek.
d) sytuacja wymknie się schematom i zaliczysz swoje własne „Kac Vegas”
To tylko luźne dywagacje. Wniosek jest prosty: media i możliwości komunikacyjne rozwinęły się do tego stopnia, że nikt (a już na pewno nie rozpoznawalny sportowiec) nie jest anonimowy. Po prostu trzeba się pilnować. Pół biedy, jeżeli nazywasz się Mario Balotelli – „złotym dzieciom” wybacza się więcej. Gorzej ze zwykłymi rzemieślnikami, którzy na swoje wyniki pracują głównie solidnością. Tacy delikwenci nie mają perspektyw na hulaszczy tryb życia, bo z miejsca grozi im pójście w odstawkę. Konkurencja, szczególnie w piłce, jest ogromna. I nikt po tobie nie zapłacze.
No właśnie, piłka… Specyficzna dyscyplina. Obiegowa opinia o futbolistach jest w naszym pięknym kraju jak najgorsza. Czasami mam wręcz wrażenie, że niżej w hierarchii społecznej są już tylko prostytutki. I politycy oczywiście. W każdym razie piłkarz to synonim zła – nie dość, że nieudacznik (bo przecież mamy najgorszą reprezentację na świecie!), to jeszcze leń (- No bo co to za robota?! – chóralnie mówią oburzeni – Chodzi taki do klubu na dwie godziny, a i tak trenować mu się nie chce. Do kopalni go, niech zobaczy co to prawdziwe życie!). Idziemy dalej: nie dość, że leń, to panienka (-Fryzury sobie robią, a na boisku płaczą po każdym wślizgu. Do MMA z nimi!). Pieprzona, metroseksualna banda ciot. Mało tego – banda pijaków! To oczywiste, że każdy grajek to pijak!
Któregoś razu kolega, który nie ma wiele wspólnego ze sportem, opowiadał mi, jak to co kilka tygodni miał okazję jeździć do domu w towarzystwie kilku zawodników niższych lig belgijskich kopiących w trzeciej, może czwartej lidze. Zapamiętał jedno: jeździli o różnych porach, często przed południem, ale tamci… zawsze byli pijani. Zresztą, to tylko losowa sytuacja, mam w zanadrzu sporo podobnych historii.
Teraz opowiem Wam, co o tym myślę. Piłkarze piją. Piją tak samo jak hutnicy, piekarze, cyrkowcy, akrobaci i pracownicy zoo. Pije pan Heniek, lat 57, dozorca hotelu „Alibi” w Tarnowie, a i sympatyczna pani Danusia z kiosku przy Marszałkowskiej lubi wychylić kieliszek koniaku. Na lepsze trawienie rzecz jasna. Przekonanie, że cała (ogromna) społeczność piłkarska to społeczność nałogowych alkoholików jest głupie oraz naiwne. Wręcz dziecinnie naiwne. Jest tak dziecinne, że ośmiesza każdego, kto wygłasza podobne teorie.
Andrzej Iwan opisywał w swojej autobiografii liczne libacje, które były codziennością nie tylko dla piłkarzy krakowskiej Wisły, ale i całej ligi polskiej. To były głównie lata osiemdziesiąte. W kolejnej dekadzie piło pokolenie Wojciecha Kowalczyka (kolejna znakomita autobiografia). Kilka lat później pił Grzegorz Szamotulski (nie muszę chyba dodawać, że on też dokładnie to opisał). Między tymi trzema książkami znalazłem pewną zależność: pokolenie Iwana chlało na smutno, tak jak smutna jest cała opowieść pana Andrzeja. Kowalczyk z kumplami pił dla jaj. U Szamotulskiego z kolei było jeszcze weselej, ale alkohol nie był bynajmniej motywem przewodnim najbardziej barwnych historii. Czyli czasy się zmieniały, prawda? A przez ostatnie lata zmieniły się jeszcze bardziej.
Jak? Otóż obecnie piłka nożna, tak jak większość dyscyplin sportowych, została rozwinięta do granic ludzkich możliwości. Tempo, które niegdyś było właściwe dla meczów na poziomie Ekstraklasy, dziś jest tempem właściwym dla lig amatorskich. Abstrahując od umiejętności czysto piłkarskich (technika użytkowa czy zaawansowanie taktyczne), obecnie każdy, kto ma zamiar kopać na jako takim poziomie, musi być do tego przygotowany przede wszystkim motorycznie. Gdzie więc miejsce na używki? W niższych ligach oczywiście. Tak jak napisałem kilka linijek wyżej – tempo gry sprzed lat obecnie możemy śmiało porównać z szybkością gry podczas meczu Pelikana Łowicz z Pilicą Białobrzegi. A więc butelki wypełnione alkoholem również zrzucono na peryferia. W dzisiejszych czasach Iwan miałby problemy, by przejść testy w jakiejkolwiek profesjonalnej drużynie piłkarskiej. Miałby także problemy, by znaleźć się w ogóle w orbicie zainteresowań najlepszych polskich klubów, bo „wybadanie” w środowisku sposobu prowadzenia się każdego z zawodników, nie stanowi obecnie dla nikogo problemu. Także alkoholik, hazardzista i narkoman Paul Merson (autobiografia numer cztery), nigdy nie zostałby legendą Arsenalu Londyn i reprezentantem Anglii. Nie te czasy.
Dziś profesjonaliści bawią się inaczej – chodzą po galeriach handlowych, robią tatuaże, siedzą u fryzjera i wrzucają fotki na facebooka/instagrama/twittera. Według niektórych ubierają się jak cioty (zawsze będziemy oceniać ludzi po wyglądzie, prawda?), inni wypominają im śmieszne fryzury i marnotrawstwo ogromnych pieniędzy, jakie co miesiąc spływają na ich konta. Ludzie, co z wami? Piją – źle, nie piją – jeszcze gorzej. Prawda jest taka, że w obecnych czasach piłkarze mogą się obronić jedynie wynikami. Jestem pewien, że gdyby tylko (ładne mi „tylko”) któraś z naszych drużyn awansowała w końcu do Ligi Mistrzów, nikomu nie przeszkadzałby ani wygląd, ani sposób spędzania wolnego czasu przez jej zawodników. Znów staliby się bohaterami. Póki co, przegrywają. I każdy patrzy im na ręce.
Na darmo – musicie wiedzieć, że nic tak nie wyróżnia środowiska piłkarskiego spośród innych społeczności, jak odporność na krytykę i szyderę. Każda, naprawdę każda szatnia jest miejscem nieustannych żartów, docinek i dogadywań. Jeżeli chcesz przetrwać, musisz nabrać do siebie mnóstwo dystansu. Bez tego zginiesz. Częste przesiadywanie w klubie daje efekty także w życiu codziennym. Po większości zawodników krytyka publiczności dosłownie spływa. „Psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Podajcie choć jeden logiczny powód, dla którego młody, bogaty i utalentowany człowiek miałby przejmować się tym, że gawiedzi nie podoba się na przykład zawartość jego garderoby? Jeżeli więc masz zapędy moralizatorskie względem naszych kopaczy – odpuść, szkoda czasu i energii. Zresztą, cała sytuacja ma jeszcze jeden aspekt: wielu piłkarzy jest zwyczajnie głupich. Nigdy w życiu nie odważyłbym się generalizować tego tematu, ale w stwierdzeniu, że talent w nogach nie zawsze idzie w parze z talentem do myślenia, jest ziarenko prawdy. A, jak wiadomo, matoła nie jest łatwo wzruszyć. Szansa, że natkniecie się na inteligentnego wrażliwca owszem istnieje, ale jest niewielka.
Tak to wygląda. Piłkarze piją coraz mniej i sugerowanie, że ich porażki są spowodowane alkoholem, jest niedorzeczne. Mamy po prostu słabą reprezentację. Reprezentacja jest słaba, bo słabe są kluby. Słabość klubów wynika z marnych umiejętności piłkarzy, których zatrudniają, a marność piłkarzy bierze się stąd, że Polski Związek Piłki Nożnej w ciągu prawie stu lat swojego istnienia (nie chce mi się sprawdzać dat) nie zdążył opracować sensownego, ogólnopolskiego systemu szkolenia młodzieży. W ten sposób z poziomu Mistrzostw Świata zeszliśmy na podwórko. Zresztą, nieważne. Wiecie co łączy Stevena Gerrarda, Franka Lamparda, Johna Terrego i Wayne Rooneya? Tak, wszyscy grają w Premier League. I tak, każdy z nich jest gwiazdą światowego formatu. Aha, jeszcze jedno: każdy lubi po meczu wrócić nad ranem do swojej luksusowej willi. Krokiem od krawężnika do krawężnika.
Ktoś powiedział kiedyś, że wszystko jest dla ludzi, a najważniejsze to znać umiar. Niegłupie, prawda? Jeden z moich kumpli rozegrał swój najlepszy w sezonie mecz na gigantycznym kacu. Imprezę skończyliśmy cztery godziny przed jego wyjściem na boisko. Inny, stały bywalec siłowni, śmieje się, że na kacu bije rekordy. Też testowałem tą opcję – po nocy spędzonej na baletach wcale nie grało mi się gorzej. Ale, po pierwsze, co to za poziom? Po drugie: problem zrodziłby się w momencie, w którym takie sytuacje stałyby się dla nas codziennością. Tylko, że tak jak pisałem, w dzisiejszych czasach to zwyczajnie nie przejdzie.
/Maciek Jarosz/