Andrzej Łatka: Miałem swoje pięć minut

W dzisiejszym „FREE KICK” rozmowa z Andrzejem Łatką – napastnikiem wielu znanych klubów, którego kariera przypadała na lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Piłkarz może pochwalić się wieloma sukcesami, m. in. młodzieżowym wicemistrzostwem Europy U-18 z 1981 roku. Oto krótka opowieść o człowieku, który z małego stadionu Grybovii Grybów trafił na Camp Nou, gdzie strzelił gola wielkiej Barcelonie.

 

Gdzie upatrujesz powody tak słabego poziomu w naszym sporcie narodowym?

To bardzo trudny temat, ciężko stwierdzić, czy chodzi tu o selekcjonerów, czy samych piłkarzy. Ja sam byłem pewien, że Nawałka to będzie strzał w dziesiątkę i bardzo się pomyliłem. Na pewno zawodnicy chcą, problemu należy szukać wewnątrz.

W swojej wieloletniej karierze strzelałeś gole m. in. dla Stali Mielec, Motoru Lublin, Polonii Warszawa czy też Legii. W którym klubie czułeś się najlepiej?

Nie miałem większego problemu z żadnym klubem, szczególnie dobre kontakty miałem zawsze z kibicami. Jeśli chodzi o dogadywanie się z tzw. „górą”, najlepiej czułem się w moim pierwszym poważniejszym klubie – Stali Mielec. Z każdą drużyną są związane jakieś miłe wspomnienia, jedynie z Polonią miałem swego czasu mały konflikt.

Możesz opowiedzieć o swoich problemach z Polonią?

Nie mówi się źle o zmarłych, ale muszę przyznać, że największym problem był śp. Wielgus. Jako pierwszy zawodnik z Legii wykupiłem swoją kartę zawodniczą, mało kto o tym wiedział, może nawet do dziś mało kto wie. Umówiłem się z Wielgusem na taki właśnie manewr, bo Legia żądała za mnie zbyt dużo pieniędzy, ponadto zalegała mi za kontrakt. Musiałem dołożyć trochę z własnej kieszeni. To była dość znaczna kwota, jak na tamte czasy, więc żeby tego dokonać sprzedałem samochód i tę kartę w końcu wykupiłem. Pamiętam, że gdy szedłem na spotkanie w sprawie mojej przyszłości na Konwiktorskiej kupiłem gazetę „Sztandar Młodych” i zobaczyłem na pierwszej stronie wielki nagłówek „Wielgus zrezygnował ze sponsorowania Polonii”. W pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś chyba robi sobie żarty. Pełen złych przeczuć dotarłem na miejsce i oczywiście nikogo tam nie zastałem oprócz jednego gospodarza, który tylko potwierdził wieści z pierwszej strony „Sztandaru”. Wielgusowi chodziło wyłącznie o zrobienie sobie reklamy z Polonią, chciał dostać się do Sejmu. Mimo wszystko wykupiłem tę kartę. Wielgus oczywiście potem wrócił, ale rozmowy ze mną nie odbył, udał, jakby kompletnie nic się nie stało, a ja? Mimo złych doświadczeń nie szukałem innego klubu, bo chciałem zostać w Warszawie, miałem tu rodzinę i naprawdę chciałem ułożyć sobie życie w stolicy, Polonia mi pasowała. Niestety zagrałem tylko 2 czy 3 mecze w 1. Lidze, bo potem dopadła mnie poważna kontuzja kostki, no i to był początek końca mojej kariery. Miałem zaledwie 31 lat, mogłem jeszcze bawić się w tą piłkę, ale życie miało wobec mnie nieco inne plany.

Teraz płaci się ogromne pieniądze, żeby konkretny zawodnik trafił z jednego klubu do drugiego, a dawniej trzeba było dokładać z własnej kieszeni do swojego transferu…

W moim przypadku niestety tak było. Naprawdę wierzyłem, że odzyskam te pieniądze, propozycję miałem konkretną i byłem pewien, że wszystko będzie jak należy. A teraz? Fakt, niejednokrotnie te kwoty są ogromne, ale myślę, że piłkarz wart jest tyle, ile się za niego oferuje i zawodnicy wynagradzają swoją grą te wielkie sumy.

Której z drużyn kibicujesz obecnie?

Trzymam kciuki za wszystkie drużyny, które reprezentowałem. Teraz mogę śmiało nazwać się kibicem wszystkiego, oglądam każdy sport, poza szachami.

Jak myślisz, jak potoczyłaby się Twoja kariera, gdyby nie wspomniana kontuzja?

Na pewno grałbym w lidze zagranicznej, miałem praktycznie podpisany kontrakt z Rosenborgiem. Wtedy nikt za bardzo nie znał tego klubu w Warszawie i w ogóle w Polsce. Skończyło się na dwumiesięcznym okresie przygotowawczym w Norwegii.

Opowiedz o swojej przygodzie z zagranicznymi klubami. Czy była spora różnica pomiędzy treningami na obczyźnie a tymi w Polsce?

Ogromna. Nie mam zbyt dużej wiedzy w tym temacie, ponieważ moja przygoda z zagranicznymi klubami była krótka, ale na pewno były kompletnie inne przygotowania okresu styczeń – luty. Przebywałem przez chwilę w Danii, ale to był epizod, nie ma właściwie o czym mówić, ponieważ trafiłem tam po tych poważnych kontuzjach. Nawet  nie chciałem tam jechać, argumentowałem, że przecież nie grałem pół roku, ale kolega mnie namówił. Pojechałem, byłem parę tygodni, ale to było bez sensu i w końcu zrezygnowali ze mnie. Na treningach radziłem sobie świetnie, ale gdy trzeba było zagrać w sparingu, miałem dość po samej rozgrzewce, nie mówiąc już o meczu. Zupełnie co innego było w Trondheim – spędziłem tam tylko dwa miesiące, ale to były tygodnie naprawdę wielkiej frajdy. Szkoda, że moja przygoda z Norwegią nie trwała dłużej, tam też o moich losach zadecydowała kontuzja. Niepotrzebnie pokazałem na treningach w Warszawie jak dobry jestem, mówili „Andrzej, zostaniesz na Sampdorię, to ważny mecz i wtedy możesz odejść”, a wiadomo jak tam było, 7 minut gry, kontuzja i wypadłem na miesiąc. Potem były jeszcze jakieś rozmowy z Rosenborgiem, ale oni byli już w połowie sezonu i nie wyglądało to tak, jak powinno. Co do okresu przygotowawczego w Norwegii – nawet trenerzy pytali (Stachurski i Kosiński), co tam właściwie robiliśmy. Ja, na wszelki wypadek, spisałem sobie wszystkie treningi i pokazałem im kartkę. Spojrzeli i nie mogli wyjść ze zdumienia. U nas treningi w zimie to były głównie siłownie, biegi, ubijanie stoków, naprawdę ciężka praca i przede wszystkim brak ćwiczeń indywidualnych, wszystkie wykonywaliśmy w grupie. W Trondheim na siłowni ćwiczyliśmy tylko dla wzmocnienia mięśni, a ćwiczenia dobrane były indywidualnie, dla każdego z osobna, ich rodzaj zależał od ciężaru, sylwetki danego zawodnika, w Polsce tego nie było, nieważne, czy zawodnik ważył 60 czy 100 kg – robiliśmy to samo. Po jednym z takich przygotowań w kraju zbierałem się dobrych kilka miesięcy. Byliśmy zmęczeni, podatni na kontuzje – nikt nad tym nie panował. W Norwegii to była frajda. Lekkie treningi, ale potworne zaangażowanie. Biegaliśmy na dłuższych trasach, ale każdy we własnym tempie, trucht, marsz, czasem przebieżki… Nie było z góry narzucane w jakim czasie masz to zrobić, to była przede wszystkim ZABAWA.  W porównaniu z polskimi treningami – niebo a ziemia.

Jak kibice odebrali transfer z Legii do Polonii – jednego z największych rywali?

Tak jak wcześniej wspomniałem, nie miałem problemu z kibicami, fakt faktem, byłem pierwszym zawodnikiem, który przeszedł z Łazienkowskiej na Konwiktorską na wypożyczenie, ale nie odczuwałem z tego powodu przykrości, nie było to traktowane jako zdrada.

Jak powszechnie wiadomo Legia ściągała do siebie najlepszych zawodników przez powoływanie ich do wojska. Czy było tak również w Twoim przypadku?

Owszem, dostałem się do Legii w ten właśnie sposób. O niczym nie miałem pojęcia, ani o tym, kto mnie powołał do wojska, ani jak długo będę w nim przebywał, wszystko owiane było tajemnicą. Dla mnie to było praktycznie więzienie. Przez dwa miesiące, aż do przysięgi, nie miałem kontaktu z piłką. Dopiero dzień po przysiędze okazało się, że nie odbywam dłużej normalnej służby, tylko mam reprezentować barwy Legii. Było mi tylko żal tych straconych dwóch miesięcy, dla piłkarza to naprawdę spora przerwa. O tym, dlaczego odcięli mnie od futbolu na tak długi czas i czemu nie przedstawiali swoich zamiarów wobec mnie, przekonałem się później. Byłem kojarzony jako piłkarz z zasadami, kiedyś nawet Engel nazwał mnie „rogatą duszą” i cały ten cyrk z tajemniczym powołaniem do wojska i przerwą był po to, żeby mnie trochę utemperować, uciszyć, to była taka lekcja cierpliwości. Niezbyt udana wg mnie, stracone dwa miesiące, które mogłem poświęcić na intensywny trening. Ponadto wówczas dostałem powołanie do reprezentacji, ale przez tę „służbę” wojskową, wszystko mnie ominęło.

Który z momentów uznajesz za najwspanialszy w swojej karierze?

Takich momentów było wiele. Na pewno debiut w 1. lidze, strzelona w nim bramka, zdobycie gola na Camp Nou… Radości potrafili dostarczyć też dziennikarze. Miałem swoje pięć minut. Pamiętam jak po jednym z meczów przeciwko Widzewowi (jeszcze w barwach Motoru Lublin) gazeta  „Sport” zatytułowała swój artykuł „Łatka – Widzew”. Zagrałem naprawdę dobre spotkanie, na tyle dobre, że przyznano, iż praktycznie sam wygrałem ten mecz, a przecież Widzew miał wówczas swoje lata świetności, grali w nim Żmuda, Smolarek… Do dziś mam egzemplarz gazety z tym artykułem.

Możesz powiedzieć coś więcej o  meczu z Barceloną w Pucharze Zdobywców Pucharów i strzelonym w nim golu? Do dziś jesteś kojarzony głównie właśnie z tego wydarzenia.

Pamiętam, że jeszcze w trakcie przygotowań przed pierwszym meczem nie chciano pokazać nam nagrań z meczów Barcelony, żebyśmy nie przestraszyli się rywala, ale my pojechaliśmy tam z bardzo pozytywnym nastawieniem, wiedzieliśmy, że Barca jest w naszym zasięgu. Nasza taktyka była bardzo prosta, ze cztery klepy zaczęte od Wdowca, kilka dobrych podań i w końcu uderzyłem futbolówkę na bramkę Zubizarrety w okolicach 30 metra. To była sztuka, Barcelona dziś nie powstydziłaby się takiej bramki. Przed rewanżem u siebie trener spytał nas, jak tym razem z nimi zagramy, sugerował, żebyśmy postawili na defensywę i zagrali bardzo spokojnie. Na co my oczywiście „Nieee, rozwalimy ich! Wychodzimy na otwartą grę i od samego początku ich kasujemy!” I to był błąd, bo Laudrup już w 7. minucie strzelił bramkę i to był nasz koniec.

Jak mniemam mecz w PZP na Camp Nou był też jednym z tych najbardziej rozczarowujących – w końcu gdyby nie nieuznany prawidłowo zdobyty gol Koseckiego być może opuścilibyście Hiszpanię jako zwycięzcy.

Dokładnie, nie tylko odnieślibyśmy zwycięstwo, ale i awansowalibyśmy w tych rozgrywkach, Barcelona zdecydowanie była wówczas do pokonania.

Co z karierą reprezentacyjną?

Zapowiadała się dobrze. Zacząłem od młodszych juniorów (reprezentacja Polski), potem starsi, kadra młodzieżowa, olimpijska, kadra B Polski… Niestety nie wystąpiłem ani minuty w pierwszej reprezentacji, chociaż miałem powołanie i nawet byłem na zgrupowaniu, tylko niestety pojechałem na nie z kontuzją. Tam udawałem, że jej nie ma, ale nie skończyło się to dobrze.

Czym mentalnie różni się piłkarz obecnych czasów i piłkarz Twojej epoki? Wtedy Wy chcieliście pokonać Barcelonę, co więcej, prawie się Wam to udało, a teraz zawodnicy marzą, by w ogóle z nią zagrać.

Nie znam charakteru współczesnych zawodników, mogę tylko powiedzieć, że my wychodząc na boisko zawsze nastawialiśmy się na wygraną, nieistotne z kim graliśmy.

Problem siedzi w psychice piłkarzy?

Myślę, że tak. W moich czasach zawodnicy wyjeżdżali za granicę w wieku około 30 lat, to jest koniec kariery praktycznie, a teraz bardzo młodzi piłkarze zagrają jeden – dwa dobre mecze i już mają propozycję zza granicy. Korzystają z tego nie tylko oni sami, ale i inni ludzie, np. menedżerowie, którym nie zależy na zawodnikach, tylko finansach i własnym interesie.

Nie myślałeś nigdy o karierze trenerskiej?

Myślałem. Zrobiłem kurs trenerski, samodzielnie mógłbym prowadzić teraźniejszy zespół drugoligowy, jako drugi trener mógłbym występować w 1. lidze. Myślałem o tym, prowadziłem nawet przez jakiś rok osiemnastolatków Polonii, wówczas grało w niej m. in. dwóch Żewłakowów. Nie poszedłem tą drogą, ponieważ miałem dosyć negatywnych przeżyć z działaczami, chyba to zadecydowało o tym ostatecznie. Niestety, działacze w Polsce są kiepscy.Można ich porównać do polityków, wszystko kręci się wokół pieniędzy. Trzymają się mocno swoich stołków. Jeszcze jak zacząłem grać w piłkę istniała pewna grupa działaczy i to aż nieprawdopodobne, ale jeszcze do teraz zajmują swoje posady. Problem tkwi w tym, że urządzają sobie prywatę, liczy się dla nich przede wszystkim ich dobro, nie dobro klubu czy konkretnego zawodnika. W tym może też tkwi problem naszej polskiej piłki.

 Jaka jest różnica między piłką lat osiemdziesiątych a obecną?

Dawniej grało się ostrzej, ale z ogromnym szacunkiem dla przeciwnika. Dziś zauważam ohydne, niebezpieczne zagrania, wchodzenie kolanem, czy łokciem. Za moich czasów był ogromny szacunek do zdrowia każdego kolegi po fachu i celem ataku była piłka, nie zawodnik. Teraz nie podoba mi się to, mówiąc kolokwialnie, chamstwo. Ja sam przez całą swoją karierę otrzymałem tylko jedną czerwoną kartkę. Na MŚ dwudziestolatków w Australii graliśmy pierwszy mecz przeciwko Katarowi. Mieliśmy super skład: Dziekanowski, Urban, Warzycha, Wdowczyk, Kubicki… Sędzią w tym meczu był Australijczyk pochodzenia Jugosłowiańskiego, dlatego polski znał znakomicie. Niestety gwizdał wyraźnie przeciwko nam. 5 minut przed końcem, po potwornym faulu na Dziekanowskim i zignorowaniu tego przez sędziego, nie wytrzymałem i nawrzucałem mu parę razy, za co wyleciałem. Faule na czerwoną kartkę dokonywane na mnie trzeba liczyć może nawet w dziesiątkach, ja sam otrzymałem tylko tę jedną.

A jeśli chodzi o swobodę piłkarzy? Picie alkoholu, imprezowanie…

Dawniej nawet piwa nie mogliśmy oficjalnie spożyć, dopiero pod koniec mojej kariery trener pozwalał wypić jedno piwko do kolacji. Wiadomo, że czasem się to wykorzystywało. Byliśmy ludźmi, też robiliśmy imprezy, jak każdy, ale świadomość kar, jakie mogą nas przez to spotkać powstrzymywała nas przed czymś poważnym. Z tego, co wiem, teraz również są rygorystyczne przepisy, ale nie tak rygorystyczne jak kiedyś, piłkarz ma określone dni i pory, w których może spożyć alkohol, dawniej tego nie było.

Co możesz powiedzieć o dawnych stadionach i sprzęcie? Jak wypadały na tle zagranicznych?

Buty mieliśmy super, nawet dzisiaj z chęcią zagrałbym w tych butach, zwłaszcza niemieckich. A piłki? Kamienie… Ciężkie, szybko nasiąkające wodą… Pamiętam, że sporym progresem były piłki z 1992 roku i one były praktycznie wszędzie – i na Camp Nou i w Warszawie. Między stadionami była za to różnica ogromna – u nich dywany, u nas niekiedy pastwiska. Musieliśmy czekać do czerwca, lipca, bo grę utrudniały kępki, trzeba było długo się uczyć, jak grać w takich warunkach. W Polsce mieliśmy dosłownie kilka dobrych boisk –  najlepsze miał Górnik i Wisła. Obecnie większość boisk treningowych jest lepsza niż dawne płyty główne.

Wprowadziłbyś więcej technologii dla sędziów?

Podoba mi się obecne sędziowanie, wprowadzenie znikającego spreju i goal-line było dobrym posunięciem. Szczególnie to pierwsze, bowiem jeszcze za mojej kadencji oszukiwano przy rzutach wolnych o dobre kilka metrów i robili tak nie tylko sami zawodnicy, ale i sędzia, jednak póki co nie wprowadzałbym więcej nowości i techniki. Sędziowskie pomyłki też mają swój klimat, trzeba także pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi.

Z jakimi problemami borykał się futbol lat osiemdziesiątych? Korupcja? Doping?

Z dopingiem się nie spotkałem, może jakieś jednostki coś brały, jednak zupełnie nic nie wiem na ten temat. A korupcja? To była katastrofa… Widać było, że nie tylko my mamy z tym problem, ale na zachodzie nie siedziałam, więc nie wiem wiele na ten temat, w każdym razie u nas to była katastrofa. Był jeden trener, nazwiska nie wymienię, który mógł pochwalić się sukcesami, jednak znaczna większość jego meczów była kupiona. Składał się i trener, i zawodnicy, a kupowało się zarówno sędziów, jak i samych rywali. Niektórzy z sędziów brali pieniądze od obu ekip i wtedy nie mieli do roboty w sumie nic, mogli gwizdać normalnie i nikt nic nie podejrzewał, wystarczyło mieć umiejętności.

Czyli to nie działo się poza zawodnikami?

Wszyscy o wszystkim wiedzieli, to było praktycznie oficjalne.

Wszyscy o tym wiedzieli i nikt nic z tym nie zrobił?

No wreszcie zrobili i całe szczęście, po jakimś czasie zaczęło dziać się lepiej. Czasem nie trzeba było kupić całej drużyny, wystarczyło czterech, pięciu zawodników i tak potrafili „ustawić” swoich, że wygraną miało się w kieszeni. Mnie samemu zdarzało się brać udział w takich akcjach, mniej lub bardziej świadomie. Buntowałem się, zarzuciłem raz koledze, że tak dłużej nie może być, na co odpowiedział mi tylko: „Andrzej, a ty nie masz słabych meczów?” Zamknęło mi to usta, bo miał rację – dowodów nie miałem, każdy podejrzany występ konkretnego piłkarza mógł być wynikiem tego tzw. „słabszego dnia”. Wystarczy obejrzeć film Zaorskiego „Piłkarski poker”, by dowiedzieć się, na jakiej zasadzie wszystko się odbywało. Zagrałem tam nawet epizod. Ciężko mówić o tym, to było potworne. Mam nadzieję, że teraz już tego nie ma i te błędy sędziowskie biorą się wyłącznie z ludzkiej ułomności. Mówi się, że na tegorocznym mundialu pomagano Brazylii, ale myślę, że wynikało to z faktu chęci uatrakcyjnienia mistrzostw, w końcu gospodarz musi coś pokazać.

Zaczynałeś karierę w momencie, w którym w Polsce nie działo się najlepiej. Komunizm, stan wojenny… Polityka przesiąkała w niemal każdą dziedzinę życia. Czy do futbolu również?

Oczywiście! W 1981 roku (początki stanu wojennego), kiedy jeszcze mieszkałem w hotelu w Mielcu, mieszkał w pokoju obok dość dziwny jegomość. Pewnego dnia przyszedł do mnie na spotkanie. Na wstępie postraszył mnie bronią. Dosłownie postraszył, ponieważ wówczas pierwszy raz widziałem broń na własne oczy. Po chwili okazało się o co mu chodzi, miałem podpisać „lojalkę” – mówiąc krótko kazał mi donosić o wszystkim, o czym mówimy w szatni i co się tam w ogóle dzieje. Już wtedy miałem podpisaną legitymację „Solidarności”, co prawda niewiele o polityce wiedziałem i byłem w takim wieku, w którym łatwo człowiekiem zmanipulować, jednak na szczęście zadziałał instynkt samozachowawczy i odmówiłem. Widać było, że to jakiś „konkretny” agent, nachodził mnie jeszcze ze dwa razy, trzymał się przez jakiś czas blisko, ale w końcu dał sobie spokój. Pamiętam też, że na mistrzostwach świata w Australii dostałem od pewnej polskiej rodziny znaczek Katynia. Po powrocie pochwaliłem się rodzicom tym prezentem i byli w szoku, jak udało mi się przewieźć  to przez granicę. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, jednak teraz, na przestrzeni lat, widzę, ile mogłem mieć przez to kłopotów. Wiadomo, że jako piłkarz miałem nieco lepiej, niż inni. Dawniej, by móc wyruszyć z jednego  województwa do drugiego trzeba było mieć zezwolenia, ale my, sportowcy, nie mieliśmy problemów ze zdobyciem ich, jednak odczuwało się to „ciśnienie” z góry.

Co było Twoją największą motywacją do gry?
Przede wszystkim frajda, jaką z tego czerpałem i radość kibiców.

Kto był najlepszym zawodnikiem, przeciwko któremu grałeś?

Nie muszę daleko szukać, Wdowczyk, Kubicki… Potem graliśmy w jednym zespole, ale jeszcze zanim się to stało, obawiałem się pojedynków z nimi.

Czyli jednak nie wielka Barcelona, a nasze krajowe podwórko?

Dokładnie.

 

/rozmawiała: Sylwia Siry/

Komentarze

komentarzy