Po dwa punkty. Właśnie tyle zgubiła Barcelona od początku bieżącego sezonu w La Liga i Lidze Mistrzów. Nie jest już zabójcza, rywale nie wychodzą na spotkania z nią z kolanami z waty, myśląc jedynie o tym, by stracić jak najmniej goli. Mimo to drużyna Ernesto Valverde odjeżdża kolejnym rywalom i krok po kroku realizuje stojące przed nią cele. Jest w tym wszystkim jeden szczegół, obok którego nie można przejść obojętnie…
Zmiana trenera to zawsze poważna decyzja i trudny wybór. Mniejsze kluby szukają kogoś, kto wprowadzi ich zespół na wyższy poziom, a największe marki starają się, by pozostać na szczycie. Przed sezonem 2017/2018 przed takim dylematem stanęły władze „Dumy Katalonii”. W mediach pojawiało się wiele nazwisk – zarówno tych mniej, jak i bardziej prawdopodobnych. Sampaoli, Pochettino, Koeman, Valverde… Ostatecznie wybór padł na tego ostatniego, choć nie wszyscy podzielali entuzjazm zarządu.
Znak zapytania przy przyszłości Barcelony zrobił się jeszcze większy, gdy do Paryża odeszła jedna z największych gwiazd, wytykając przy tym najwyżej postawione osoby w klubie. W ramach łatania dziur do zespołu dołączył wyśmiewany wtedy Paulinho oraz wielka niewiadoma – młody Semedo. Jakby problemów pozaboiskowych było mało, również na murawie było wręcz dramatycznie – porażka 5:1 z odwiecznym rywalem w dwumeczu o Superpuchar Hiszpanii przybiła zapewne wszystkich kibiców. Jednak faceta nie poznaje się po tym, jak zaczyna.
Przykład? Liga angielska, niebieska część Manchesteru. Rok temu na temat Guardioli słyszeliśmy masę opinii, często nawet obelg. Teraz nad grą jego drużyny rozpływa się niemal każdy. Valverde też potrzebował czasu, choć nie aż tyle, co jego rodak. Po dotkliwej porażce z Realem Madryt schematy ćwiczone przez nowego opiekuna drużyny zaczęły przynosić skutki. Dodatkowo na Camp Nou trafiła jedna z wielu perełek francuskiej piłki – Ousmane Dembele. Wbrew pozorom to nie atak jest główną siłą „Barcy”.
Odejście Neymara, kontuzja Dembele, Suarez bez formy. Wydawać by się mogło, że jest to opis drużyny ocierającej się o kryzys. Tymczasem Messi i koledzy radzą sobie nieźle, a na pierwszy plan wyłoniła się obrona. Tak – w drużynie, która od lat słynie z zabójczego ataku, prym wiodą obrońcy (i Messi, rzecz jasna). Świetnie rozwijający się Umtiti, pukający do grona najlepszych stoperów świata, Alba przeżywający drugą młodość i Semedo, który wskoczył do składu jak po swoje. Całości nie psuje nawet Pique, który – paradoksalnie – na początku sezonu prezentował się najsłabiej. Dobra dyspozycja kolegów przełożyła się na pewność siebie ter Stegena, a co za tym idzie – formę. Niemiec w obecnym sezonie tylko sześć razy musiał wyciągać piłkę z siatki, wielokrotnie popisując się świetnymi interwencjami.
Poza bronieniem bramki są jeszcze inne zadania, z których rozliczani są obrońcy. Szczególnie ci boczni. A wspomnieni wcześniej Alba i Semedo sprawili, że w ataku Barcelona dalej jest niesamowicie groźna, a brak Neymara da się znieść. Jeśli na bokach obrony istnieje jakiś złoty środek pomiędzy destrukcją a atakiem, płynnym wymienianiem się tymi zadaniami między lewą i prawą stroną, to w Barcelonie wydaje się to dążyć do perfekcji. Niezwykle szybcy, dynamiczni, dobrzy technicznie zawodnicy sprawiają, że drużynie z Camp Nou skrzydłowi są prawie niepotrzebni, bo i tak dublowaliby się ze wspomnianą dwójką. Wystarczy spojrzeć na heatmapę z trudnej potyczki z Sevillą:
Pięć asyst Hiszpana, jedna Portugalczyka, odpowiedzialna gra, kreowane sytuacje, celność podań na poziomie 90%, niezaniedbywanie obowiązków defensywnych. Dodając do tego Busquetsa i Rakiticia w formie, otrzymujemy niezwykle zrównoważoną maszynkę do wygrywania, której nie jest w stanie zaszkodzić nawet najsłabszy od kilku lat Luis Suarez. Obrony Barcelony nie można jeszcze nazywać żelazną, jak miało to miejsce w przypadku Juventusu z ostatnich lat czy choćby Atletico. Można jednak obiektywnie ocenić, że wychodzi jej niemal wszystko, a z takimi żądłami po bokach każda drużyna może – i powinna – się Barcelony bać.