Uff, co to było za spotkanie. Liverpool jechał na Vitality Stadium w roli zdecydowanego faworyta, w końcu goryczy porażki nie doznał od meczu z Burnley pod koniec sierpnia. 12–3–0 – tak od tego spotkania prezentował się bilans podopiecznych Juergena Kloppa we wszystkich rozgrywkach. Bułka z masłem, można by pomyśleć…
Początek faktycznie na to wskazywał. W 20. i 22. minucie Artura Boruca pokonali Sadio Mane i Divock Origi. Po przerwie obraz gry nie zmienił się drastycznie, więc Eddie Howe w 55. minucie sięgnął po swojego rezerwowego zawodnika.
Tutaj zaczyna się cała historia. Ryan Fraser związany jest z Bournemouth od 2013 roku, kiedy to opuścił Aberdeen. Z popularnymi „Wisienkami” przeszedł drogę aż z League One do Premier League, w której jednak do tego sezonu nie zagrał. Poprzedni sezon, w którym Bournemouth grało w Premier League, spędził na zapleczu tejże ligi, w Ipswich Town, do którego był wypożyczony. Nic nie zapowiadało, że mało znany Szkot w tym roku zostanie gwiazdą i znajdzie się na ustach wszystkich fanów angielskiej piłki. Grał ogony, dodatkowo nie zawsze znajdowało się dla niego miejsce nawet na ławce rezerwowych. Na 13 ligowych kolejek, zagrał w pięciu, łącznie spędzając na murawie 214 minut.
Tą retrospekcją wracamy do dzisiejszego meczu i wspomnianej 55. minuty, 4 grudnia 2016 roku, w 14. kolejce angielskiej Premier League. Już po kilkudziesięciu sekundach od wejścia na boisko Fraser wywalczył rzut karny po faulu Jamesa Milnera. Gol kontaktowy Calluma Wilsona obudził nadzieje gospodarzy, jednak ostudził je Emre Can, zdobywając bramkę na 1:3. To jednak nie podcięło skrzydeł kolegom Boruca, wręcz przeciwnie. W 76. minucie Fraser strzelił bramkę po ładnej kontrze, a trzy minuty później idealną wrzutką obsłużył Steve’a Cooka i mieliśmy sensacyjny remis. Liverpool też miał swoje okazje, m.in. kiedy piłce łapanej przez Boruca zabrakło milimetrów, by całym obwodem przekroczyć linię bramkową.
Piłka jednak nie zawsze jest sprawiedliwa, nie zawsze wygrywa drużyna lepsza. W tym meczu wydawało się, że remis to dla Bournemouth szczyt marzeń, Liverpool do końca atakował, a w 91. minucie Divock Origi po świetnym zachowaniu w polu karnym pomylił się o kilkanaście centymetrów, uderzając piłkę z woleja. Niewykorzystane sytuacje lubią się mścić i nie inaczej było tym razem. W 93. minucie nie popisała się obrona „The Reds” (któryż to już raz), a historycznego gola zdobył Ake. Historycznego, bo w całej swojej historii Bournemouth ani razu nie wygrało z Liverpoolem. Zwycięstwo smakuje tym lepiej, biorąc pod uwagę okoliczności, heroiczną walkę oraz formę drużyny Kloppa. Możemy być pewni, że nadmorskie miasto, które co weekend żyje piłką, tego wieczoru szybko nie zaśnie.