2006 rok, pamiętny finał, w którym Barcelona odwróciła losy meczu i pokonała Arsenal. Trudno to sobie wyobrazić, ale od tamtej pory najdłuższa przerwa „Blaugrany” bez tego trofeum wynosiła trzy sezony. Od 2011/2012 do 2013/2014. Po triumfie w 2015 roku znów przyszły trzy lata posuchy. Teoretycznie obecny sezon powinien być znów tym przełomowym, ale ja na razie nie jest.
Barcelona dominuje w kraju, ale kibicom przyzwyczajonym do triumfów w Europie to nie wystarcza. Tym bardziej, że Liga Mistrzów stała się dla drużyny z Camp Nou ciężarem. Podkreślenie stadionu jest tutaj kluczowe, bo Barcelona kompletnie nie radzi sobie poza nim. Liczby są tak zadziwiające, że aż prawie nierealne. Przyglądając się im nie trudno pojąć, czemu „Duma Katalonii” przez ostatnie lata nie może wyjść poza ćwierćfinał.
Remontada z PSG była fenomenalna i zostanie w kanonach piłki na długo, ale nie musiałoby jej być, gdyby nie pierwszy fatalny mecz. Wygrana z Romą 4:1 u siebie była imponująca, ale co z tego, jeśli na wyjeździe gra się katastrofalnie i przegrywa 0:3. To te najgłośniejsze przykłady, ale niestety dla Barcelony, nie jedyne. A zaczęło się od Atletico Madryt.
Sezon 2015/2016, Barcelona jako obrońca trofeum udaje się na Vicente Calderon po wygranej 2:1 w pierwszym meczu. Komfortowa sytuacja, prawda? Wystarczy po prostu nie przegrać. Stało się inaczej, a podopieczni Simeone wygrali 2:0. Barcelona z hukiem odpadła z Ligi Mistrzów. To był pierwszy mecz fatalnej serii. W 1/8 finału wspomnianej kampanii, Barcelona pokonała Arsenal na Emirates (2:0). Trudno uwierzyć, ale było to ostatnie wyjazdowe zwycięstwo „Blaugrany” w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. 23 luty 2016 roku – za kilka dni miną dokładnie trzy lata.
0:2 z Atletico, 0:4 z PSG, 0:3 z Juventusem, 1:1 z Chelsea, 0:3 z Romą i najświeższe 0:0 z Lyonem. Niebywałe, że drużyna tego pokroju dopuściła do takiej sytuacji. Być może na Camp Nou uda się wygrać i awansować dalej, ale co wtedy? Kolejna bezradność na wyjeździe i liczenie na cud u siebie? O dobre wyniki może być tym ciężej, że mamy do czynienia z kolejną niewiarygodną serią, dotyczącą Luisa Suareza.
„Take me home”
Urugwajczyk w pierwszym sezonie w Hiszpanii kapitalną formę złapał w okolicach początku lutego 2015 roku. Po stracie kilku miesięcy przez sankcję postanowił sobie, że i tak dobije do granicy 25 bramek w sezonie. La Liga swoją drogą, ale świetnie wyglądał w Champions League. Rozbił City na Etihad, rozbił PSG (i Davida Luiza) na Parc des Princes. Strzelił także w finale z Juventusem. Kto by wtedy pomyślał, że „europejski wirus” jest blisko.
Następny sezon był rekordowy. Suarez w 53 meczach zdobył 59 bramek i dołożył 24 asysty. Liga Mistrzów również mu – mówiąc kolokwialnie – „siadała”, a w dziewięciu meczach zdobył osiem bramek. Zaczął od gola w pierwszej kolejce na wyjeździe z Romą (1:1), a miało to miejsce 16 września 2015 roku. Teraz lepiej przytrzymajcie szczęki, bo ich upadek prosto na ziemię jest bardzo możliwy. To był ostatni wyjazdowy gol Urugwajczyka w Lidze Mistrzów. Prawie trzy i pół (!) roku temu.
Połączenie obu tych statystyk widzieliśmy w meczu z Lyonem, w którym Barcelona wbrew pozorom jakoś bardzo nie zawiodła. Nie wygrała, bo Suarez marnował sytuację za sytuacją. Raz jego wyjazdowa niemoc przekłada się na Barcelonę, innym razem odwrotnie. Skutek jest zawsze ten sam – przychodzi moment, w którym wygrane na Camp Nou okazują się niewystarczające. We wtorkowy wieczór była najlepsza możliwa okazja, by zakończyć fatum i patrzeć z optymizmem w przyszłość. Jeśli nie udało się teraz, czy uda się (w razie awansu) z mocniejszym rywalem?