Derby Belgradu – historia prawdziwa

Na początku był chaos

Cały ambaras pod tytułem „derby Belgradu” miał swój początek  we wrześniu,  wtedy to wraz z kumplem podczas luźnej dyskusji  doszliśmy do satysfakcjonującej konkluzji – jedziemy . Pierwotny plan zakładał podróż samochodem, jednak wydarzenia kolejnych tygodni mocno odwiodły nas od tego pomysłu. Na pięć dni przed meczem nie mieliśmy żadnego planu, a jedynie chęć wyjazdu, dzięki której w naszych głowach narodził się ten szalony pomysł. W ciągu dwunastu godzin udało nam się zorganizować podróż do Belgradu z Warszawy przez Wrocław i Budapeszt, zdobyć bilety na mecz oraz zamówić nocleg.

Komu w drogę…

Podróż rozpoczęliśmy w środę, piętnastego dnia października. Autobus zabrał nas z Warszawy do Wrocławia, niemal 6 godzin podróży upłynęło wyjątkowo szybko. Dlaczego akurat Wrocław? Śpieszę z wyjaśnieniami. Z powodu braku czasu, jedyną rozsądną opcją było znalezienie na popularnym portalu osoby, która akurat tego dnia jedzie swoim prywatnym samochodem z Polski do Budapesztu. Takową osobę znaleźlismy właśnie w mieście, gdzie knysza smakuje wyjątkowo.  Dzięki uprzejmości przyjaciela mogliśmy zregenerować siły po jednej podróży i nabrać siły na kolejną. Nasz kierowca okazał się człowiekiem punktualnym i już o 9:00 ruszyliśmy w kierunku ziemi węgierskiej. Podróż minęła na rozmowach o wszystkim i o niczym. Wieczorem przywitaliśmy się z Budapesztem.

Kupuj bilet przed wejściem do środka komunikacji publicznej

Przywitanie można porównać do zderzenia się ze ścianą, gdyż już po pięciu minutach… próbowano nas okraść. Nauczeni polskim zwyczajem, chcieliśmy kupić bilet komunikacji miejskiej u kierowcy lub w biletomacie zlokalizowanym wewnątrz transportu zbiorowego. Niestety, pani, która miała być „kontrolerką biletów” była szybsza. W sekundę przed oczami ujrzęliśmy legitymację, a szanowna pani łamanym angielskim zażądała od nas 8000 forintów… do ręki. Czerwona lampka w głowie zaczęła migotać, gdyż jedna ze wspomnianych wyżej rozmów „o wszystkim i o niczym” podczas podróży do Budapesztu dotyczyła właśnie kontroli biletów i nie było tam ani słowa o płatności do ręki. Rozpoczeliśmy więc dyskuję, która doprowadziła nas do kary w wysokości 24000 forintów w związku z przybyciem  policji. Po około piętnastu minutach zjawił się pewien jegomość, który z policją miał tyle wspólnego, co socjalizm z liberalizmem. Człowiek starał się nam wmówić, iż popełniliśmy poważne przestępstwo i musimy, powtarzam: MUSIMY zapłacić swój mandat na miejscu (forinty, euro, złotówki lub karta płatnicza (!)). Wtedy już byliśmy pewni, że staliśmy się ofiarą wyimaginowanych kontrolerów biletów. Wystarczyło jedynie wyprowadzić inteligentną kontrę – po wyborze numeru do konsulatu RP staliśmy się wolnymi ludźmi, a nasi niedoszli oprawcy rozpłynęli się w powietrzu. Po tej przygodzie postanowiliśmy zaopatrzyć się w bilet dobowy i ruszyliśmy jedną z czterech linii metra w kierunku naszego hostelu.

IMG_20141016_235615

Zakup takiego papierka przed wejściem do komunikacji miejskiej w Budapeszcie, może zaoszczędzić Ci kłopotów.

Wieczór minął nam na zwiedzaniu, testowaniu kuchni węgierskiej (swoją drogą langosz po meksykańsku to inny stan świadomości) oraz kupnie biletów na piątkowy pociąg do Belgradu. Po ciężkiej pobudce udaliśmy się na dworzec, skąd o godzinie 13:15 miał odjechać pociąg do stolicy Serbii – w rzeczywistości odjechał 75 minut później. Klimat dworca Keleti jest niezwykle specyficzny, a najlepiej wpisują się w niego cinkciarze, którzy przechwycają wielu turystów tuż przed kantorami.  Podróż do granicy minęła niezwykle spokojnie.

IMG_20141017_120917

Czas opuścić Unię Europejską – dworzec kolejowy Keleti w Budapeszcie.

Polak-Serb, dwa bratanki

Dopiero na drugiej kontroli paszportowej w serbskiej Suboticy zaczęło być ciekawie, gdyż jeden z naszych współpasażerów w tym oto miejscu zakończył swoją podróż, a do naszego wagonu dosiadło się trzech serbskich studentów, w tym jeden chłopak w bluzie sygnowanej herbem Delije (grupa kibiców Crveny Zvezdy – przyp. red.). Atmosfera była bardzo sympatyczna, a możliwość kupna chmielowego przysmaku w pociągu tylko pomogła w sprawnym porozumiewaniu się z naszymi serbskimi przyjaciółmi. Do Belgradu dotarliśmy po godzinie 22 i po szybkim zakwaterowaniu ruszyliśmy do centrum w celu wymiany waluty oraz znalezienia posiłku. Problemy pojawiły się już przy pierwszym celu, gdyż wszystkie kantory oraz banki były zamknięte. Z pomocą przyszła nam policja, która zaprowadziła nas do automatu, przy którym stał pewien pan z wieloma walutami w kieszeni… nasze zdziwienie było dość duże. Okazało się, że automat nie przyjmował niektórych banknotów w euro i „przykantorowy pan” wymieniał pieniądze po identycznym kursie co automat – odetchnęliśmy z ulgą i udaliśmy się w kierunku ścisłego centrum. Po chwili szukania znaleźliśmy lokal serwujący pljeskavicę (ichniejszy hamburger). Za 400 dinarów (równowartość 14 złotych) otrzymaliśmy zestaw składający się z olbrzymiej pljeskavicy oraz złocistego trunku – serdecznie polecam.

IMG_20141017_235606

Belgrad nocą żyje jedynie w centrum.

Jak zdążyć na mecz i spóźnić się jednocześnie

W końcu nadeszła sobota i tak zwany matchday. Plan dnia był napięty, gdyż mecz miał rozpocząć się o 18:00, a my musieliśmy odebrać bilety, odbyć degustację serbskiej rakiji oraz znaleźć optymalną drogę na stadion. Po zjedzeniu śniadania (oczywiście pljeskavicy, oczywiście w zestawie) udaliśmy się pod słynny Hotel Moskwa w celu odebrania biletów. Wszystko poszło zgodnie z planem i już chwilę później znaleźliśmy lokal z szeroką gamą oferowanej rakiji . Pod stadion Partizana mieliśmy dojechać bezpośrednio jednym tramwajem. No właśnie… mieliśmy. Mimo szczerej chęci pomocy ze strony Serbów znaleźliśmy się w drugiej części miasta, z której dojazd pod stadion był niezwykle skomplikowany z powodu remontów. Do meczu pozostawała godzina, a my wciąż byliśmy dalej, niż bliżej naszego celu. Po chwili otrzymaliśmy jednak proste polecenie, które miało uratować nam życie – ruszajcie na Plac Republiki i stamtąd idźcie spacerem pod stadion Partizana. Po różnych perturbacjach udało nam się znaleźć ulicę Humską 1, jednak sekundę później znaleźliśmy się w sytuacji, której nie życzyłbym nawet największemu wrogowi. Zegar w telefonie pokazywał godzinę 17:35, trybuny rozpoczynały show, a my udaliśmy się pod wejście na sektor. Pewni siebie wyjęliśmy bilety, z uśmiechem na ustach ruszyliśmy pod kołowrotki i… świat się zatrzymał. Jeden z członków żandarmerii wojskowej oświadczył nam, iż jest już ze późno i na mecz nie wejdziemy. Nie wejdziemy na mecz. Rozumiecie ten stan? Nie wejdziemy na mecz. Próbowaliśmy wszystkiego: zmienialiśmy bramki, negocjowaliśmy, dzwoniliśmy po znajomych, ale nic, zupełnie nic nie pomagało.

Nie tak to miało wyglądać – widok na stadion Partizana.

Obok nas było jeszcze dwóch kibiców Galatasaray oraz kilkunastu Serbów. W tamtej chwili zaczynaliśmy godzić się z myślą, że jedyne co obejrzymy z tego spotkania to stadion z zewnątrz oraz telewizyjny skrót w hostelu. Nadzieję w nasze serca wlał jeden ze stewardów. Przekazał  nam informację, iż być może zrobią dla nas wyjątek i będziemy mogli wejść na mecz w przerwie. Wszystko szło zgodnie z planem, stewardzi zdjęli barykady, żandarmeria przesunęła się w kierunku trybuny Delije, a pod wejście na sektor wyszedł jeden z działaczy Partizana. Cóż z tego wyszło? Wszystkie wulgaryzmy świata nie są w stanie opisać zachowania tego człowieka. Udawał, że nas nie rozumie, odwracał głowę z pogardą i ironicznym uśmieszkiem. Nie jestem w stanie opisać naszego samopoczucia w tamtej chwili, zwrot „świat się zawalił” brzmi zbyt infantylnie. Zrezygnowani odsunęliśmy się o kilkanaście metrów i zapatrzeni w betonowe filary stadionu godziliśmy się z rzeczywistością. Z tego letargu wybudził nas po trzech minutach Sasha (steward, który nam pomagał). Zawołał nas z uśmiechem na twarzy i krzyknął: podjedźcie tu, szybko. Nauczeni poprzednimi wydarzeniami nie popadaliśmy w huraoptymizm, jednak tym razem wszystko się udało – wchodzimy na mecz! Szczegółowa kontrola osobista, lekko uchylona brama wejściowa i w towarzystwie Sashy oraz kilku innych stewardów ruszyliśmy na ISTOK (nazwa trybuny – przyp. red.).

Magia

Na trybuny weszlśmy równo z gwizdkiem. Na naszej trybunie siedzieli wymieszani kibice Partizana i Zvezdy, wyobrażacie sobie coś takiego na derbach Krakowa lub Łodzi? Przejdźmy jednak do sedna, mianowicie do popisu Grobari oraz Delije. Filmy z youtube’a w żaden sposób nie oddają magii serbskich trybun. To, co zobaczyliśmy przy Humskiej 1, przerosło nasze największe oczekiwania. Obydwie ekipy śpiewały (podkreślam: śpiewały) niesamowicie równo, głośno i długo.

IMG_20141018_202308

Grobari.

IMG_20141018_200933

Delije.

PANO_20141018_202931

Panorama stadionu Partizana.

Widok kilkunastu tysięcy Grobari, skaczących tyłem do murawy robił niesamowite wrażenie, podobnie jak pirotechniczne show, które przerwało mecz na kilka minut.

Bakljada w wykonaniu Grobari.

Staram się opisywać mecz jak najdokładniej, jednak prawda jest taka, że w tamtych chwilach byłem w innym świecie. Zasłuchany w cudowną melodię trybun nie zauważyłem nawet jedynej bramki dla zespołu gospodarzy, którą mocnym strzałem z rzutu wolnego zdobył Nikola Drincić. Szał kibiców Partizana to kolejna rzecz, której zwyczajnie nie da się opisać. Radość, euforia, fanatzm, szał… wszystkie te zwroty przychodzą mi na myśl, a żaden z nich nie jest w stanie opisać tego stanu nawet w 5%. Delije nie pozostawali dłużni. Mimo straty bramki nie dali się przekrzyczeć większej ilości kibiców Partizana i przypominali, iż to Zvezda jest aktualnym mistrzem kraju.

„Sever sada se veseli…”, czyli popis kibiców Zvezdy.

Druga połowa minęła nam w 30 sekund, a gwizdek sędziego wzbudził kolejny festiwal kibiców Partizana oraz świetne zachowanie Delije, którzy to w fantastyczny sposób podziękowali swoim piłkarzom za walkę w derbowym pojedynku. Będę zupełnie szczery – nie pamiętam żadnej rozmowy z moim kumplem podczas tych 45 minut, żadnej. Po meczu zostaliśmy jeszcze chwilę by uwiecznić nasz pobyt na zdjęciach i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tłum zaprowadził nas prosto na Plan Republiki, skąd trolejbusem udaliśmy się do centrum miasta.

IMG_20141018_205914

Skromny ja po spełnieniu jednego z marzeń.

Uważaj na przedstawicieli handlowych za kółkiem

Po zaopatrzeniu się się w serbski napój złocisty ruszyliśmy w kierunku hostelu, gdzie czekał już na nas Daniel (właściciel hostelu) oraz  kibic Eintrachtu Frankfurt, który również był na meczu. Wieczór minął nam na podziwianiu urody Serbek występujących w ichniejszych programach rozrywkowych oraz dyskusjach na różne tematy, od stricte kibicowskich po polityczne.

IMG_20141018_134646

W Serbii najłatwiej kupić piwo w butelce o pojemności dwóch litrów.

Serbowie to bardzo specyficzny naród w kwestiach politycznych, występuje tam większy rozstrzał poglądów, niż np. w Polsce. Chęć przystąpienia do Unii Europejskiej wyraża tam jedynie (jak na warunki europejskie) 50% społeczeństwa. Dyskutowało się bardzo miło, jednak obowiązywały nas ograniczenia czasowe – pociąg ruszał o 6:15, a zegar pokazywał godzinę 2:30. Po bardzo krótkiej drzemce, udaliśmy się w kierunku oddalonego o pięćset metrów od hostelu dworca kolejowego, skąd (o dziwo) planowo ruszyliśmy w stronę Budapesztu. Do opisania tej części podróży wystarczy jedno słowo – sen. Dopiero przed samym Budapesztem mój współtowarzysz podróży wpadł na genialny pomysł. Stwierdził on, że dinary są zbędnym elementem jego portfela i trzeba je wydać. Minęło pięć minut, a już trzymał w ręku napój złocisty z pociągowej restauracji. To się nazywa przedsiębiorczość. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się w kierunku Budy (górzystej części Budapesztu), skąd o 18 mieliśmy ruszyć w kierunku ukochanej Polski. Tę część podróży można opisać jako – wymuszony sen. Nasz kierowca okazał się przedstawicielem handlowym, a naszym środkiem transportu był 7-osobowy VW Transporter. Kierowca naszego cacuszka musiał być fanem wyścigowej serii Need for Speed, gdyż nawet taryfikator obowiązujący na Słowacji oraz kręte, wąskie drogi nie przeszkodziły mu w dublowaniu dozwolonej prędkości – bezpieczniej było spać. Tuż po północy byliśmy już w Katowicach, skąd Polski Bus zabrał nas w ostatni odcinek specjalny naszej podróży, której meta była zlokalizowana w mieście Łodzi.

PS: Filmiki i zdjęcia wykonywane smartfonem, z góry przepraszam za jakość.

 

Each episode is eliminated as a candidate
snooki weight loss Is Macy’s Back On Top

Hubert White is a great shop
snooki weight lossScottsdale Silverado Golf Club Hotels