Droga Messiego ku wiecznej chwale. Na razie wyprzedził… Teveza

Choć każdy z łatwością znajdzie własny powód, dla którego niedzielny finał mundialu będzie wyjątkowy, jest jeden człowiek, który wcale nie musi go szukać. Ten mężczyzna to oczywiście Leo Messi. Czterokrotny zdobywca Złotej Piłki FIFA zagra na Maracanie o coś, co może uczynić go dla milionów chłopaków na całym świecie najpotężniejszym człowiekiem globu – zagra o miano najlepszego gracza w dotychczasowej historii futbolu.

Dla Jose Mourinho Lionel nie jest (jeszcze) najlepszym piłkarzem w historii, dla swoich rodaków… przez długi czas nie mógł stać choćby numerem jeden we własnym kraju. Oprócz nietykalnego w Argentynie Diego Maradony, podobną estymą cieszył się przez lata Carlos Tevez. Jeżeli jednak porównamy statystyki „Carlito” z dokonaniami Leo, wychodzi na to, że… nie ma o czym mówić. Skąd zatem tak ogromne uwielbienie dla Teveza?

30-letni obecnie napastnik do Europy zawitał w wieku 22 lat, po owocnym pobycie w Boca Juniors i roku spędzonym w brazylijskim Corinthians Sao Paulo. Pierwszy sezon, który miał posłużyć mu za oswojenie się z nowymi realiami, spędził w West Hamie, dla którego zdobył siedem bramek w rozgrywkach Premier League. Jednak kolejną kampanię rozpoczął już we właściwym dla siebie miejscu – na Old Trafford, pod skrzydłami Sir Alexa Fergusona. Wracając do West Hamu, także rok pograł dla klubu z zachodniego Londynu zawodnik, który razem z Tevezem przyleciał na Wyspy – mowa o doskonale znanym Javierze Mascherano. Jak zapewne pamiętacie, klubowy kolega Messiego wybrał jednak ofertę Liverpoolu i po zakończeniu rozgrywek powędrował na Anfield.

Nie odbiegajmy jednak zbyt daleko. W trakcie ośmiu lat gry na Starym Kontynencie, Tevezowi – oprócz strzelania bramek – udało się jeszcze coś: zdążył zapisać całkiem pokaźną kartotekę skandali i kontrowersji, które podczas każdego niemal sezonu towarzyszyły jego osobie. O swoim krnąbrnym charakterze „El Appache” dał znać jeszcze przed przyjazdem do Anglii. Zanim opuścił Corinthians, mocno pokłócił się z zarządem brazylijskiego klubu i przy każdej okazji powtarzał, że nie ma ochoty na dalszą grę w Sao Paulo. Samo przejście do West Hamu również odbyło się w atmosferze skandalu. Okazało się bowiem, iż „Młoty” zapłaciły nie za kartę Teveza, a jedynie za możliwość zgłoszenia go do rozgrywek. Prawa do zawodnika nabyły wcześniej dwie agencje menedżerskie. Jakby tego było mało, za sprawą późniejszych rozstrzygnięć w ligowej tabeli, sprawy przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót.

Pokłosiem rocznej gry Teveza dla West Hamu był spadek z Premier League klubu Sheffield United. Argentyńczyk zdobył decydującą bramkę, która dała jego drużynie utrzymanie w elicie właśnie kosztem zespołu z Sheffield. Prawnicy reprezentujący poszkodowany klub wywalczyli jednak w sądzie ogromne, 24-milionowe odszkodowanie, które władze „Młotów” przez długie lata przelewały w ratach na konto pamiętliwego rywala.

ZDJĘCIE 1

– Grałem w Brazylii, szanuję ten kraj i Brazylijczyków, ale jestem Argentyńczykiem i nigdy nie założę tej koszulki – stwierdził Tevez po ligowym meczu przeciwko… Sheffield, a jakże, gdy koledzy z zespołu kazali mu w ramach kary za swoje zachowanie trenować w koszulce „Kanarków”. Wszystko przez skandaliczne gesty „El Appache” po przedwczesnym jego zdaniem zejściu z boiska.

Jedziemy dalej: Manchester United wcale nie pozyskał Teveza od West Hamu, lecz od… wspomnianej agencji MSI, której rok w rok płacił 5 milionów funtów w zamian za możliwość korzystania z usług argentyńskiego snajpera. „Młoty” w ramach rekompensaty otrzymały od firmy jedynie 2 miliony. Kolejne lata kariery Argentyńczyka to między innymi: kłótnie z Fergusonem, kolejny skandal transferowy zakończony zasileniem Manchesteru City oraz długi, dokładnie relacjonowany przez brytyjskie media konflikt z Roberto Mancinim, w efekcie którego Tevez został odsunięty od treningów z zespołem „Obywateli”.

Uff, zdaje się, że w tej kwestii dobrnęliśmy do końca. Oczywiście można szukać dalej i wspomnieć o wyprowadzeniu z równowagi kibiców Juve, gdy tuż po transferze do Turynu Tevez ogłosił, że… przejmuje numer Alessandro Del Piero, jednak dajmy temu spokój. Przecież Carlos to przede wszystkim bardzo utalentowany napastnik, który mimo opisanych wyżej kontrowersji, w każdym kolejnym klubie stawał się prawdziwym ulubieńcem trybun.

ZDJĘCIE 2

To wszystko, plus fakt, iż przyszedł na świat w Ciudadeli, biednej prowincji regionu Buenos Aires (w tym samym miejscu urodził się zresztą Fernando Gago, inny aktualny reprezentant Albicelestes), wychował się w kraju i właśnie tam stawiał pierwsze piłkarskie kroki, a z Boca Juniors zdążył zdobyć mistrzostwo, Copa Libertadores i Puchar Interkontynentalny (po meczu z Milanem), sprawia, że argentyński lud pokochał Teveza jak własnego syna.

Jest jednak pewien Argentyńczyk, który nad popularność wśród społeczeństwa stawia… piłkarską klasę i dobro zespołu. Człowiek ten nazywa się Alejandro Sabella i od 2011 roku jest selekcjonerem drużyny Albicelestes. To właśnie on, mimo niezłego sezonu Teveza w Juventusie, miał odwagę odsunąć go od zespołu narodowego i pominąć przy ogłaszaniu powołań na kończący się właśnie mundial. Lament, jakiego należało spodziewać się z powodu tej decyzji, nie był jednak dostatecznie głośny. Co prawda przez ulice Buenos Aires przetoczyło się kilka demonstracji, jednak nawet najbardziej zagorzali kibice mieli w pamięci fatalny pomysł Diego Maradony. Były selekcjoner  spróbował przed czterema laty stworzyć z Messiego i Teveza duet napastników, co dla całej kadry zakończyło się prawdziwą klęską. Choć pozornie obaj pasują do siebie jak ulał (przebojowy drybler obok silnego jak tur strzelca to marzenie niejednego trenera), to na boiskach RPA zupełnie nie potrafili znaleźć nici zrozumienia. Mimo czterech zwycięstw na początku turnieju, w ćwierćfinale Niemcy rozbili Argentynę 4-0, a Leo nie zdobył podczas mistrzostw ani jednej bramki.

I pomyśleć, że w 2007 roku głównym problemem w relacjach Messiego z Tevezem był… wybór muzyki do słuchania podczas zgrupowań. Obaj panowie dzielili ze sobą pokój i mieli w tym względzie nieco inne preferencje.

ZDJĘCIE 3

Maj 2014. Na brak powołania Tevez reaguje we właściwy dla siebie sposób. Twierdzi, że to nic, że zabiera swoją rodzinę do Disneylandu i będzie wprawdzie kibicował kolegom, ale prawdopodobnie nie zdoła obejrzeć wszystkich spotkań. Messi ma z kolei świadomość, iż został obdarzony bezgranicznym kredytem zaufania. W uznaniu klubowych zasług, Sabella na początku swojej kadencji uczynił zeń kapitana i prawdziwego przywódcę zespołu narodowego. To właśnie piłkarz Barcelony od zawsze był dla Alejandro centralnym punktem misji przywrócenia Argentyny na szczyt. Prawdziwym testem miał się okazać właśnie turniej w Brazylii.

Póki co, Leo zdaje go na piątkę, jednak są tacy, którzy wciąż nie potrafią uznać jego ogromnej klasy. Na przykład Jose Mourinho. Oto świeża wypowiedź Portugalczyka na temat asa Barcelony: – Myślę, że Messi jest fantastycznym zawodnikiem. Nie musi być mistrzem świata, aby stać się legendą tej dekady. Ale jednak dla mnie nie jest jeszcze najlepszym graczem w dziejach.

Niby z należytym szacunkiem, niby wszystko ok, ale… „The Spacial One” nie byłby sobą, gdyby nie wbił Messiemu drobnej szpileczki. Tak czy inaczej, akurat w trakcie mistrzostw, słowa Mourinho nie mają większego znaczenia. Messi ma się dobrze. Wreszcie nikt nie porównuje go do Cristiano Rolando, który od dawna przebywa na zasłużonych wakacjach. Wreszcie potrafi pokazać, jak doświadczonym jest graczem – wraz z Angelem Di Marią, Javierem Mascherano i Sergio Romero, doprowadził zespół narodowy do wielkiego finału, w którym będzie miał okazję zrewanżować się Niemcom za wspomnianą klęskę sprzed czterech lat. To właśnie tamto spotkanie posłużyło przeciwnikom argentyńskiego magika jako oręż w dyskusji pod tytułem: „Messi nie potrafi potwierdzić swojej klasy w meczach reprezentacji”.

Sceptycy nadal pozostaną sceptykami. Będą narzekać, że w grze Argentyny brak polotu, że Leo nie błyszczy tak jak w Barcelonie, i że to podopieczni Joachima Loewa są dziś bardziej latynoscy od samych Latynosów. Jednak jeżeli w niedzielę końcowy wynik będzie przemawiał za drużyną dowodzoną przez Messiego, dywagacje te nie będą miały najmniejszego znaczenia.

Zawodnik Barcelony stanie się wówczas największym piłkarzem w dziejach. W piłce klubowej już dawno osiągnął wszystko. Także indywidualnie zdetronizował Pele, Diego Armando i całą resztę legendarnych graczy. Messi ma także więcej niż „Boski Diego” trafień w biało-błękitnej koszulce (w tej klasyfikacji ustępuje jedynie Gabrielowi Batitsucie). W drodze po kolejne wyróżnienia kroku próbuje mu dotrzymać jedynie inny ocierający się o perfekcję napastnik – Cristiano Ronaldo.

Nadszedł czas na wytrącenie przeciwnikom z ręki ostatniego argumentu. Tak jak „El Diego”, w 1986 roku w Meksyku, Leo Messi musi wznieć w górę Puchar Świata.

 

PS. A może to wszystko było inaczej?

Pewnego letniego dnia w 1978 roku, młody argentyński pomocnik Alejandro Javier Sabella dołączył do drużyny Sheffield United. W klubie spędził dwa lata, rozegrał 76 meczów i zdobył w nich 8 bramek – w tym najważniejszą, bo derbową, w swoim ostatnim występie przeciwko Sheffield Wednesday.

33 lata później został selekcjonerem reprezentacji Argentyny i wykluczył z niej zawodnika, z powodu którego jego były klub spadł z Premier League – i już nigdy do niej nie powrócił. Przypadek?

Komentarze

komentarzy