Słyszysz „AC Milan”, myślisz… no właśnie – co? Jeszcze nieco ponad dekadę temu mówilibyśmy o klubie z ogromnymi tradycjami, jednym z najpotężniejszych na świecie, ikonie calcio, postrachu Europy, miejscu, w którym liczba wielkich gwiazd aż razi po oczach. Takie rzeczy nie dzieją się z dnia na dzień, ale Milan przeszedł proces, w trakcie którego wszystkie „ochy i achy” zamieniały się w to, co widzimy teraz. Twór absolutnie nijaki, w którym zawodników uważa się za dwa razy lepszych, niż są w rzeczywistości. Drużyna składana z tych, których akurat uda się ściągnąć. Zespół bez tożsamości, pomysłu, charakteru. To właśnie ten ostatni często decyduje o tym, czy gdzieś daleko pojawi się światełko w tunelu.
Każda drużyna potrzebuje lidera. Przynajmniej jednego, bo kiedy ma ich kilku, dajmy na to w każdej formacji, można mówić o sytuacji wręcz wybornej. Co więcej, lider musi grać. Jeśli jedynym przywódcą i autorytetem jest trener, to choćby się dwoił i troił, nie będzie w stanie sprawić, by jego podopieczni grali dobrze. Widzieliśmy to choćby po Gennaro Gattuso, niebywałym wojowniku, który mogąc dowodzić zaledwie z ławki osiwiałby w trakcie kilku sezonów, o możliwych problemach z sercem nie wspominając. Jego półtoraroczna przygoda z ławką „Rossonerich” w trakcie była oceniana dosyć krytycznie, ale dopiero po jego odejściu zobaczyliśmy, że dawał drużynie wiele. Nawet jeśli tylko z boku boiska.
Zbawca
Gattuso już nie ma, a do niedawna nie było także nikogo innego, kogo bez cienia wątpliwości nazwalibyśmy liderem, przywódcą. Donnarumma? Bramkarz, poza tym niezwykle młodziutki. Romagnoli? Jeden z lepszych piłkarzy Milanu, ale bez „tego czegoś”. O innych pokroju Calhanoglu, Suso itp. nawet nie ma co wspominać, bo oni biegając w czarno-czerwonych strojach zwykle wyglądają po prostu jak ciała obce. Tu właśnie warto skupić się na Zlatanie Ibrahimoviciu, 38-latku, który był na San Siro witany niczym zbawca. Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nawet dużo bardziej, niż kiedy pierwszy raz trafiał do „Rossonerich”.
Przypominając sobie huraoptymizm, jaki niemal dokładnie miesiąc temu wywołała oficjalna informacja o podpisaniu umowy ze Szwedem, można było poczuć lekkie zażenowanie. Nikt oczywiście nie odmawia mu umiejętności, ale drużyna z tak wielkimi problemami, teoretycznie powinna stawiać na młodość, jakość, powiew świeżości. Ściągnięcie gracza, dla którego to ostatni gwizdek, który ostatnie dwa lata spędził na „piłkarskiej emeryturze” w MLS, wydawało się chwytaniem brzytwy w trakcie tonięcia. – On jest jak manna z nieba. Wnosi jakość i determinację do wszystkiego, co robi, a to przenosi się na jego kolegów z zespołu. „Ibra” podniósł poziom wszystkich graczy w drużynie, ponieważ denerwuje się, kiedy widzi, że ktoś nie daje z siebie wszystkiego – mówił Stefano Pioli.
Początkowe niedowierzanie w zbawczą moc Ibrahimovicia zaczęło jednak mijać. 22 grudnia Milan zrobił swoim kibicom najgorszy z możliwych prezentów świątecznych, przegrywając z Atalantą aż 0:5. Wejście w nowy rok przebiegło pod tym względem w grobowych nastrojach, ale właśnie wtedy pojawił się Zlatan. Już same suche liczby mówią wiele – od początku stycznia AC Milan nie doznał ani jednej porażki, co więcej, pięć z sześciu meczów zakończył zwycięstwem. Takiej serii nie było od środka sezonu 2017/2018. Zasługi Zlatana widzi się jednak dopiero oglądając mecze. Milan nie tylko wygrywa, ale momentami jego gra może się nawet podobać. Oczywiście – nic tu nie zadziała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a Milan nie zacznie nagle grać jak np. w 2007 roku, kiedy wygrywał Ligę Mistrzów. Nie przeszkadza nawet to, że Ibrahimović zdążył już zmarnować kilka piłek, które śmiało można było nazwać „patelniami”. Jego charakter i niezwykła aura zaraziły wszystkich.
Boski Diego
Nie było w historii wielu zawodników, którzy potrafili niemal w pojedynkę sprawić, że średniak stał się czołowym zespołem. Kimś takim był natomiast z pewnością Diego Maradona, który w Neapolu był, jest i będzie traktowany jak bóg. Jego transfer do Włoch można śmiało traktować w kategoriach przejścia Leo Messiego do Getafe, Cagliari czy innej (pozdrawiamy Krzysztofa Piątka) Herthy Berlin. Po prostu science-fiction, „Mission Impossible”, coś nierealnego i wręcz kosmicznego. Nic dziwnego, że Argentyńczyka w 1984 roku witało na Stadio San Paolo 75 tysięcy kibiców (rekord aż do 2009 roku i transferu Cristaino Ronaldo). Oni także nie do końca wiedzieli co się dzieje i czy to wszystko im się po prostu nie śni.
Napoli – wówczas drużyna środka tabeli Serie A, mająca na swoim koncie jedynie dwa Puchary Włoch, nagle zaczęła się zmieniać. Jeden Maradona wniósł tzw. „metal”, dzięki któremu reszta kolegów zaczęła grać lepiej. Uwierzyli, że potrafią więcej. Że u boku najlepszego piłkarza na świecie są w stanie dokonywać rzeczy wielkich. Maradona nie był takim piłkarzem jak Messi czy Cristiano Ronaldo. Nie zdobywał średnio jednej bramki na mecz, nie był wzorem profesjonalizmu, prowadził rozrywkowe życie. To jedna wystarczyło, by jego trzeci sezon we Włoszech okazał się mistrzowskim. Podobnie jak szósty, już nieco schyłkowy. Poza dwoma scudetto, Napoli wywalczyło z Maradoną także Puchar UEFA, Puchar oraz Superpuchar Włoch. Aż pięć z dziesięciu trofeów w całej historii klubu (w tym te zdecydowanie najważniejsze) to okres Argentyńczyka. Po jego odejściu drużyna stopniowo się rozsypywała, aż w końcu spadła z ligi. To chyba najbardziej wyrazisty „efekt jednego zawodnika” w całej historii futbolu.
Czy z Ibrahimoviciem będzie podobnie? Jasne – Szwed nie jest w kwiecie wieku, nie jest najlepszym piłkarzem na świecie, a Milan to klub, który ma bogatą historię i „kilka” trofeów na koncie. Mimo wszystko bardziej niż piłkarskie umiejętności, drużynie może przydać się jego charakter, charyzma, mania doskonałości i niezwykle krytyczne podejście do bumelanctwa kolegów. Styczeń pokazał, że już obserwujemy zalążki „efektu Zlatana”. Kto wie – być może za „X” lat, kiedy Milan znów będzie na szczycie, to właśnie Szweda będzie uważać się za postać, która zapoczątkowała odbudowę klubu.