Rewelacyjnie wyglądała dziś czerwono-żółto-pomarańczowa Arena Corinthians podczas meczu Chile z Holandią. Dajcie spokój z narzekaniem na małą ilość sytuacji podbramkowych przy ogromnej liczbie fauli, ciosów łokciem i boiskowych spięć. Faktycznie, tak było, jednak doceńcie co innego – dzisiejszego popołudnia byliśmy gośćmi luksusowej restauracji. To prawda, podano danie trudne do zidentyfikowania, jednak… No dobrze, dajmy spokój głupim porównaniom. To była po prostu taktyczna uczta.
Przed rozpoczęciem meczu to właśnie drużyna z Ameryki Południowej była pod kilkoma względami największym wygranym całych mistrzostw. Chile, znane ze spotkań przeciwko Australii i Hiszpanii, to rewelacyjnie przygotowani piłkarze, którzy braki wzrostowe rekompensowali niesamowitą ambicją i mobilnością. To także trener, który każdy stały fragment gry nakazuje rozgrywać według wcześniej ustalonych schematów, czym raz po raz zaskakuje linie obronne przeciwnika. Wreszcie Chile to kibice, którzy śpiewając a capella narodowy hymn, stają się rozpoznawalni na całym świecie.
I uwierzcie, że jeżeli za kilka lat ktoś zdecyduje się powspominać brazylijski mundial, najpewniej będzie miał w pamięci właśnie tych fanatycznych, zjednoczonych wokół swojej drużyny ludzi.
Po pierwszym kwadransie dzisiejszego pojedynku (w tym przypadku „pojedynek” to chyba najwłaściwsze słowo), miałem zamiar napisać hymn pochwalny na cześć piłkarzy Jorge Sampaoliego. Jednak nic na siłę – w miarę upływu czasu do głosu coraz częściej dochodzili Holendrzy. Nie wszyscy rzecz jasna, wszak misję atakowania bramki Claudio Bravo sztab szkoleniowy „Oranje” powierzył duetowi Arjen Robben – Jeremain Lens. Już w trakcie pierwszej połowy obaj kilka razy wyprowadzili szybkie kontry, z których każda mogła skończyć się pokonaniem bramki strzeżonej przez kapitana Chilijczyków.
Jacek Laskowski wciąż narzekał na obraz meczu – a to, że nie ma sytuacji, a to, że faulują, biją łokciami, że sędzia z Gambii cały czas używa gwizdka. To nieistotne. Podkreślam bardzo wyraźnie: oglądaliśmy bardzo dobry mecz. Czas zagłębić się nieco w meandry taktyki.
Zapomnijcie o holenderskim 1-4-3-3, ustawienie to na trwałe przejęli Belgowie. Van Gaal nakazuje swoim podopiecznym grę 1-5-3-2, z Kuytem i Landzaatem w roli wahadłowych. Oczywiście w fazie ataku, „Oranje” płynnie przechodzą na 1-3-4-3. Trzech środkowych obrońców rozgrywa piłkę, ustawiając się na całej szerokości boiska. Pomagają przy tym dwaj defensywni pomocnicy, z których jeden bardzo często przechodzi wyżej, by w decydującym momencie wbiec w okolice pola karnego przeciwnika. Trójka grająca z przodu najczęściej płynnie wymienia się funkcjami w zależności od rozwoju akcji.
Jeżeli jeszcze nie przyswoiliście terminu „wahadłowy”, przyzwyczajajcie się – już niedługo to właśnie wysunięci boczni obrońcy będą kluczowymi postaciami najlepszych zespołów świata. I to nie tylko w Serie A, gdzie już od kilku lat podobnym ustawieniem gra trener Juventusu, Antonio Conte. Włoch odnosi sukcesu korzystając z niesamowitych możliwości fizycznych Lichsteinera po prawej i Kwadwo Asamoaha po lewej stronie boiska. Także Chile, ze swoją niską (pięciu zawodników poniżej 180 centymetrów wzrostu) obroną preferuje wspomniany wyżej system.
Tak czy inaczej, w pierwszej połowie podopieczni Sampaoliego nie stworzyli żadnej groźnej sytuacji podbramkowej. Mało tego tylko fart uchronił ich przed stratą bramki, kiedy w 38 minucie rewelacyjnym rajdem popisał się Robben. Zawodnik Bayernu przebiegł z piłką pół boiska, tradycyjnie zszedł na lewą nogę i uderzył tuż obok słupka.
To właśnie pojedynek dwóch hartów: Robbena i Alexisa Sancheza był najlepszym smaczkiem dzisiejszego meczu. Ten drugi, do niedawna niemiłosiernie krytykowany za grę w Barcelonie, jest tego lata rewelacyjny. Wychodzi do każdej trudnej piłki, przyjmuje ją obracając się jednocześnie w kierunku bramki przeciwnika i… grzeje, po prostu grzeje do przodu, nie zważając na nic. Inna sprawa, że szczególnie w drugiej połowie w grze Sancheza mnożyły się niedokładności, przez co obniżył nieco swoją dzisiejszą notę.
No właśnie, druga połowa. Początek nie zwiastował niczego dobrego, na szczęście obaj trenerzy postanowili skorzystać z rezerwowych. W 69 minucie bezproduktywnego Lensa zastąpił największy talent holenderskiej piłki, Memphis Depay. I to właśnie fantastyczny strzał Depaya na rzut rożny sparował Claudio Bravo kilka minut później.
Na pewno pamiętacie, co stało się chwilę potem: ustawiona w narożniku piłka trafiła do Jamnaata, który posłał kapitalną centrę na głowę innego rezerwowego, Leroya Fera. 24-latek wcale nie miał łatwego zadania, ale rozwiązał je na szóstkę – kapitalnie przymierzył głową i otworzył wynik meczu, ku ogromnej radości van Gaala, Kluiverta i całej reszty.
Ostatnie 20 minut gry to ciągłe próby wymuszenia rzutów karnych przez Sancheza i wprowadzonego w 81 minucie Pinillę. Szkoda, naprawdę szkoda, że to właśnie na próbach oszukania sędziego skupili się zawodnicy „La Roja”. Kara spotkała ich w doliczonym czasie gry: Robben po raz enty pomknął lewym skrzydłem i w trudnej sytuacji dograł piłkę do Depaya, który ostatecznie przypieczętował sukces „Oranje”.
I pomyśleć, że gdzieś w tle mistrzowie świata (brzmi jak żart, ale Hiszpanie to wciąż mistrzowie świata) męczyli bułę z Australią. W futbolu, droga z nieba do piekła jest wyjątkowo krótka. Czy jest na tej planecie ktoś, kogo obchodziła dzisiejsza potyczka drużyny Del Bosque?
Holandia wygrała bardzo mocną grupę. Pod nieobecność van Persiego do zwycięstwa poprowadził ją pełniący rolę kapitana Arjen Robben, który póki co jest zawodnikiem turnieju. Mimo, że nie zdobył dziś kolejnej bramki (do tej pory nikt nie trafiał we wszystkich meczach grupowych mistrzostw), znów został bohaterem. Od dziś można ostrzyć sobie zęby na kolejne pojedynki „Oranje”, którzy przed pierwszymi meczami wcale nie należeli do grona faworytów imprezy.
To tyle. Mecz komentowałem na twitterze, po raz kolejny zapraszam do śledzenia: www.twitter/Jarosz_zzp
PS. Na koniec jedna, bardzo istotna sprawa: „ekspert” TVP i były – na szczęście – trener kilku drużyn Ekstraklasy, Rafał Ulatowski, próbował wmówić widzom po przerwie, że Chile przeszło na grę ustawieniem 1-4-3-3. Wszystko za sprawą wymiany Guteirreza na Beausejoura.
Niestety, panie Rafale, gówno prawda. Skandalem jest to, że człowiek, którego profesją jest prowadzenie profesjonalnych klubów piłkarskich, i który był asystentem Leo Benhakkera w reprezentacji Polski, widzi na boisku rzeczy, które… nie istnieją.
Chile czwórką obrońców owszem, zaczęło grać, jednak dopiero w końcówce spotkania. W obliczu tej sytuacji przestaje dziwić fakt, że ostatnie lata kariery trenerskiej Pana Rafała to pasmo nieszczęść.