GN’R – niechciani we Włoszech, EPL wzięli szturmem

EPL
Barcelona ma trio MSN, Juventus BBC, w końcu i angielska Premier League doczekała się własnego tercetu z prawdziwego zdarzenia. GN’R, czyli Guns N’ Roses, czyli Gabbiadini, Niang, Ranocchia. We Włoszech pogardzani, oddani na Wyspy bez żalu, a pewnie i z ulgą. Cała trójka w sobotę wzięła angielską ekstraklasę szturmem i pokazała środkowy palec tym, którzy postawili na nich krzyżyk. Gole, asysty i wysokie noty… wierzyć się nie chce, że te słowa tyczą się właśnie tych panów, jednak statystyk nie oszukasz – to były świetne występy!

Człowiek, który stracił uśmiech
Nasze G to oczywiście Manolo Gabbiadini. Jak na broń, w tym sezonie Serie A strzelał raczej rzadko, a na sytuacje narzekać nie mógł. Od początku swojej przygody z Napoli nie miał tak dobrej okazji do zawalczenia o swoje miejsce w zespole, jak w rundzie jesiennej obecnych rozgrywek. Wcześniej był wiecznym zmiennikiem wielkiego Gonzalo Higuaina, we wrześniu szybko przegrał rywalizację o wyjściową jedenastkę z Arkiem Milikiem. Na nieszczęście dla Polaka, wraz z jego kontuzją otworzyły się przed Manolo nowe możliwości. Napoli zadbało o odpowiednią głębię na każdej pozycji poza atakiem. Dlatego też jedyną opcją na środku ofensywy był właśnie były gracz Sampdorii, względnie Dries Mertens.

No i Gabbiadini szanse otrzymywał i w sposób znany tylko sobie ich nie wykorzystywał. Kilkukrotnie wydawało się nawet, że już, już załapał, o co chodzi, że będzie lepiej. A później wszystko wracało do normy. Każdy słabszy mecz wyraźnie podkopywał poczucie własnej wartości i przede wszystkim pewność siebie 25-latka. Tymczasem eksplodowała forma Driesa Mertensa, który stał się lekiem na całe zło w Neapolu. Mieliśmy okazję oglądać coraz to więcej ujęć smutnego, smętnego Manolo na ławce rezerwowych. I nic dziwnego, skoro Aurelio De Laurentiis nie krył się z tym, że jego marzeniem jest opchnięcie piłkarza do Chin za mała fortunę.

W pewnym momencie sezonu, gdy Manolo zaczął palić się wyraźnie grunt pod nogami, byłem już pewny, że to przypadek nie do odratowania, o czym pisałem zresztą w niezbyt wybrednych słowach:

Rozpoczniemy mrocznie od amerykańskiej lekarki, Elisabeth Kubler-Ross, która sformułowała pięć etapów psychologicznych, jakie przechodzi nieuleczalnie chory pacjent w perspektywie bliskiej śmierci. Pierwszy to zaprzeczenie, później mamy kolejno gniew, targowanie się, depresję, a na końcu… Manolo Gabbiadiniego. W rzeczywistości to oczywiście akceptacja, ale wydaje się, że idealnie oddaje ona stan, w jakim musi znajdować się napastnik Napoli. Jemu jest już chyba wszystko jedno. W środowym meczu w Lidze Mistrzów pokazał się wprawdzie z przyzwoitej strony, ale w Crotone nie tylko był bezużyteczny, nazwałbym go szkodliwym. W 30. minucie był wyraźnie faulowany w środku pola i miał prawo być zły, jednak co by się nie działo, nic nie usprawiedliwia kopania rywala.

Frustracja, złość, działania szkodliwe dla całej drużyny. Facet był na wylocie i jedynym pytaniem, jakie pozostawało, było proste – GDZIE? Padło na angielskie Southampton, w którym już w debiucie strzelił pięknego gola, a nawet się uśmiechnął – sam nie wiem, co było rzadszym widokiem u tego zawodnika w ostatnich miesiącach w Italii. Wprawdzie „Święci” i tak polegli u siebie z West Hamem 1:3, ale Włoch wprowadził się do zespołu przyzwoicie.

Zagrał oczywiście na szpicy, gdzie ustawiano go także w Napoli, jednak ja wciąż jestem zdania, że to raczej skrzydłowy, w takiej roli brylował po raz ostatni w swojej karierze, jeszcze za czasów Sampdorii. Oczywiście w Neapolu miał na tej pozycji sporą konkurencję, ale nie zmienia to faktu, że Manolo to nie jest typowa „dziewiątka”. Mam nadzieję, że trener Southampton zdaje sobie z tego sprawę i będzie się starał wykorzystywać jego potencjał także na boku ataku.  

Zainwestowane 17 milionów (kwota może wzrosnąć nawet do 20 z bonusami) pozwala zakładać, że Gabbiadini nie został sprowadzony jako zapchaj dziura, ale raczej zawodnik do pierwszego składu. Czy w tym pozostanie, zależy tylko od niego. Rozpoczął przyzwoicie, ale pamiętam do dziś, jak w jednym z ostatnich sparingów przed sezonem strzelił dla Napoli cztery bramki przeciwko Monaco. A później zgasł.

Pocieszna łamaga… ale z potencjałem

Mbaye Niang, zachowując kolejność GN’R, od momentu przybycia do Mediolanu był traktowany jako wielki talent, chłopak z ogromnym potencjałem. Czas jednak mijał, a napastnik nie potrafił pokazać niczego, co pozwalałoby sądzić, że będą z niego ludzie. W końcu „Rossoneri” zdecydowali się wypożyczyć go do Genoi i był to strzał w dziesiątkę. Na Marassi spędził pół roku w sezonie 2014/2015 i właśnie w drużynie „Rossoblu” strzelił pierwszego gola w Serie A. Łącznie w zaledwie 14 występach zanotował pięć trafień i trzy asysty. Zdawać by się mogło, że talent eksplodował i będzie tylko lepiej. No cóż… niezupełnie. Choć nie wyglądało to już tak tragicznie, jak wcześniej, to wciąż Niangowi brakowało bardzo dużo do zrównania się z oczekiwaniami wobec jego osoby. Parę goli strzelił, kilka bramek wypracował kolegom, ale wciąż był krytykowany.

Sam zresztą niejednokrotnie nazywałem go pieszczotliwie pokraką i łamagą ze względu na jego chaotyczny styl gry – począwszy od dryblingu, po wszelkie sprinty i decyzje pod „szesnastką” przeciwnika, facet często zdawał się nie wiedzieć, co robi. Czasem można było odnieść wrażenie, że poczynaniami 22-latka rządzi całkowicie przypadek. W dodatku ten chłopak nigdy nie grzeszył inteligencją, tudzież wyobraźnią. W swojej krótkiej karierze nie nastrzelał zbyt wielu goli, za to zdążył zaliczyć poważny wypadek samochodowy i popisywać się skokami z kilku dobrych metrów wprost do basenu. Bo przecież nic nie mogło pójść źle, prawda?

 

Wielu kibiców Milanu miało napastnika dość, gdy w meczu 15. kolejki Serie A z Crotone zabrał piłkę Gianluce Lapaduli i zamiast Lapagola wykonał rzut karny. Z jedenastu metrów oczywiście nie trafił. Od tego czasu coraz to bardziej kopał się po czole i niewiele znalazłoby się jego obrońców wśród fanów calcio.

Tymczasem z Anglią również on przywitał się po królewsku, bodaj najlepiej z całej trójki muszkieterów. Asysta i gol dla Watford w spotkaniu z Burnley dało „Łosiom” zwycięstwo 2:1. Walter Mazzarri pewnie będzie naciskał na wykup zawodnika po zakończeniu wypożyczenia. O ile ponownie talent młodego piłkarza nie przegra z głową. Niestety nigdy nie można tego w jego przypadku wykluczyć. Tak jak kolejnych goli jak w sobotę:

Książę zaklęty w Żabę

Na koniec najważniejszy, najbliższy memu sercu – Andrea Ranocchia. Najdziwniejszy przypadek, bo mówimy o obrońcy, który za czasów gry w Bari był uznawany za większy talent niż Leonardo Bonucci. Tak, ten sam, który kilka dni temu wygrał nagrodę dla najlepszego piłkarza Serie A. Gdy przechodził do Interu, wydawało się, że oto „Nerazzurri” ściągają przyszłego wieloletniego obrońcę reprezentacji Włoch. Nic bardziej mylnego, bo wkrótce zaczął się wyjątkowo spektakularny zjazd, który sprawił, że samo wystawienie popularnej „Żaby” w wyjściowym składzie było gwarantem bramkowego błędu w defensywie. W ubiegłym sezonie w końcu wypożyczono go poza Mediolan, trafił do genueńskiej Sampdorii i… „czarował” w dalszym ciągu. Spójrzcie zresztą sami, chyba nie muszę pisać, który z defensorów to Andrea?

Dochodziło nawet do takich sytuacji, że przed jednymi z derbów Mediolanu, gdy kontuzji doznał Miranda, a na boisku od pierwszej minuty miał zagrać Ranocchia, bukmacherzy całkowicie zmienili kursy na zwycięstwo jednych i drugich. Przed „Żabą” za złotówkę postawioną na „Nerazzurrich” można było zgarnąć 1,8 zł, później było to już 2,5. Szanse Milanu wzrosły natomiast z 2,0 na 1,5 – to chyba mówi samo za siebie.  

Saga transferowa trwała niemal do samego końca okienka. Andrea miał robić problemy – chciał zostać w Italii, Rosja i Zenit mu się nie widziały, Anglia początkowo też nie. W końcu jednak zdecydował się na Hull i zasilił drużynę walczącą o utrzymanie w Premier League. Kibice tejże ligi muszą wiedzieć o Ranocchii właściwie jedno – w Italii to niemal ikona, człowiek mem, który zapracował sobie na to miano ciężką pracą.  

I choć nie przeczę, że zdarzały mu się niezłe spotkania, to w zdecydowanej większości popełniał mniejsze i (częściej) większe błędy. Dlatego choć cieszę się, że poradził sobie w debiucie, to nie mam złudzeń – prędzej czy później prawdziwa natura Andrusia zwycięży i coś spektakularnie spieprzy. Taki to już piłkarz. Choć może zmiana otoczenia wpłynie na niego motywująco i przypomni wszystkim, czemu kiedyś był uznawany za lepszego piłkarza niż Leo Bonucci. Defensor Juventusu słynie z doskonałej gry piłką i rozgrywania spod własnej bramki. Podania otwierającego drogę do bramki na 2:0 z Liverpoolem nie powstydziłby się nawet najlepszy regista wśród środkowych obrońców z Turynu.  

Oby tak dalej „Żabciu”, oby tak dalej.  

Komentarze

komentarzy